[ Na powyższej mapie: pogańskie Prusy w latach 1224 –
1230. Przypominam, że Mazowsze,
Ziemia Dobrzyńska, Ziemia Michałowska i Kujawy należały do księcia Konrada
mazowieckiego. Jeśli zaś chodzi o Ziemię Chełmińską i sąsiadującą z nią od
wschodu Ziemię Sasinów (kolor
ciemnozielony) to po 1223 roku zostały one ponownie przejęte przez pogańskich
Prusów.
Aby
zrozumieć lepiej wydarzenia z tego rozdziału warto przeczytać raz jeszcze
rozdział 8, w którym znajduje się podrozdział zatytułowany: „Lisia
polityka Henryka I Brodatego i jego syna Henryka II Pobożnego”.
Powyższą mapę stworzyłem na potrzeby
powieści, co nie zmienia tego, że ogromna większość zaznaczonych na niej
miejscowości istniała, bądź istnieje do dnia dzisiejszego. Szczegółowe
historyczne opisy na ten temat znajdziecie w kwadratowych nawiasach w
poprzednich rozdziałach.
Jak widzicie Ziemia Sasinów i Ziemia
Chełmińska mimo wyprawy krzyżowej w 1223 roku zostały opanowane (ponownie)
przez pogańskich Prusów. Mówiąc w skrócie Prusowie wyparli ze swych ziem
najeźdźców, czyli chrześcijan. Sytuacja zacznie ulegać zmianie dopiero w latach
30-tych XIII w. kiedy za pogan „wezmą się” bracia z Zakonu krzyżackiego. Jednak
póki co fabuła powieści toczy się w roku 1227, Krzyżacy jeszcze nie podjęli
działań zbrojnych, a chrześcijan od Prusów oddziela Wisła, Drwęca i puszcza. ]
Listopad 1227 r. masakra w Gąsawie
Stała w cieniu potężnego drzewa,
dodatkowo osłonięta przez krzaki, w czarnym niczym noc płaszczu z głębokim
kapturem nałożonym na głowę. Twarz kobiety, tak jak zawsze zakrywała maska o wyglądzie
kruka. Od dnia, w którym została powalona przez Ścibora nie minął jeszcze
tydzień. Kobieta właśnie strzegła z ukrycia bezpieczeństwa swego pana, księcia
Konrada, władcy Mazowsza, Ziemi Dobrzyńskiej, Michałowskiej i Kujaw. Pozostali
członkowie Ludzi Mroku byli rozsiani po całej wsi oraz grodzie, dyskretnie
strzegli budynków, łaźni, okolicznego kościoła i dworzyska. Miejsce to było
idealne na zorganizowanie zasadzki, dlatego Agafia Światosławówna kazała im ochraniać
męża z narażeniem własnego życia. Księżna Mazowsza była równie okrutna jak jej
mąż, nie uznawała sprzeciwów, każdy wydany przez nią rozkaz musiał być zawsze
wykonany. Agafia od początku była przeciwna spotkaniu książąt w Gąsawie,
twierdziła, że należy się zbroić i próbować odbić ziemie zagarnięte przez
Prusów. Poza tym niepokoiły ją coraz bardziej agresywne ruchy Namiestnika
Pomorza Świętopełka II Wielkiego, który przed dwoma laty zajął ziemię słupską,
z której wyparł załogi duńskie, następnie zajął gród w Nakle i zacieśnił sojusz
z księciem Wielkopolski i Gniezna Władysławem Odonicem. Najgorsze było to, że namiestnik
Świętopełk II odważył się ogłosić księciem Pomorza i tym samym wypowiedział
posłuszeństwo Leszkowi Białemu, który był księciem Małopolski zasiadającym na
tronie w Krakowie. Do tej pory każdy z Piastów przestrzegał zasady zgodnie, z
którą ten, który rządził Krakowem był najważniejszy.
To właśnie Leszek Biały w roku 1220
mianował Świętopełka II namiestnikiem Pomorza. Teraz po siedmiu latach
namiestnik wypowiedział mu posłuszeństwo i ogłosił się księciem. Agresywne
działania Świętopełka II oraz klęska misji chrystianizacyjnej biskupa
Chrystiana w Prusach były głównymi powodami zjazdu książąt w Gąsawie. Książęta
mieli się naradzić, zdecydować, jakie kroki podjąć, aby odwrócić coraz bardziej
beznadziejną dla nich sytuację.
Zabójczyni z masce kruka wiedząc o
tym wszystkim w duszy podzielała niepokój księżnej Agafii. Wieś Gąsawa
znajdowała się, co prawda na Kujawach, a więc na ziemiach należących do księcia
Konrada mazowieckiego. Problemem było to, że wieś leżała daleko od Płocka i
zarazem blisko Gniezna, a szerzej Wielkopolski, którą władał Władysław Odonic,
sojusznik Świętopełka II Wielkiego. Kobieta była świadoma tego, że w ciągu
kilku godzin jej Pan, książę Konrad dotrze tu razem ze swoją rycerską drużyną.
Nie myliła się, niebawem władca Mazowsza nadjechał. Można go było rozpoznać po
herbie z białym orłem na czerwonej tarczy i odzieniu zakładanym na kolczugę.
Herb ten nosił zarówno on, jak i dziesięciu rycerzy, którzy mu towarzyszyli.
Pozostali książęta przybyli na miejsce spotkania w ciągu kilku kolejnych dni.
Każdy z nich wyróżniał się swym wyglądem. Książę śląski Henryk zwany brodatym, tytułował
się herbem z czarnym orłem na złotej tarczy. Orzeł ten miał charakterystyczny
znak w postaci srebrnej przepaski sierpowej biegnącej przez jego pierś i
skrzydła. Przepaska ta była zwieńczona krzyżem.
Ku zaskoczeniu wszystkich do Gąsawy przyjechał
też władca Gniezna, książę Władysław Odonic, którego stryjem i zarazem
największym z wrogów był książę Władysław Laskonogi. Mimo zaproszenia zarówno
Laskonogi jak i Świętopełk II nie przybyli do Gąsawy. Nie stawił się również
biskup Chrystian, który postanowił pozostać w Płocku.
Kobieta w masce kruka od kilku dni
obserwowała z ukrycia każdego z nowoprzybyłych, wypatrując wszelkich oznak
niebezpieczeństwa. Duże wrażenie zrobił na niej potężnie zbudowany rycerz
Peregryn z Wiesenburga, który towarzyszył księciu śląskiemu Henrykowi
Brodatemu. Zabójczyni złapała się na tym, że zastanawia się czy byłby on w
stanie pokonać Ścibora, rycerza, który tak ją ośmieszył.
Kolejni
z gości, wśród których byli między innymi arcybiskup gnieźnieński Wincenty z
Niałka, biskup płocki Gunter herbu Prus, biskup krakowski Iwo Odrowąż i Paweł
II biskup poznański nie wyróżniali się niczym szczególnym. Dopiero ostatni i
zarazem najważniejszy z książąt, ten, który kazał zorganizować spotkanie
sprawił, że zabójczyni szybciej zabiło serce. Zdecydowanie był to
najpotężniejszy z Piastów, pan Krakowa i Małopolski książę Leszek Biały.
Przybył z kilkunastoma rycerzami, otoczony splendorem, razem ze służbą. Robił
niesamowite wrażenie, zupełnie jakby był królem, a nie tylko najważniejszym z
piastowskich książąt.
Książęta
i biskupi oraz rycerze po mszy świętej w tutejszym kościele powędrowali do
łaźni, aby się zrelaksować i przedyskutować najbardziej naglące sprawy.
-
Więc powiadasz, że biskup Chrystian zaszył się w Płocku i biadoli nad tym, że
stracił swe ziemie – powiedział z lekkim uśmiechem siedzący w drewnianej kadzi
wypełnionej gorącą wodą książę Leszek Biały.
-
On ciągle każe o sobie mówić, że jest biskupem calutkich Prus, aż po Półwysep
Sambijski. Rozumiesz to!? Ziemia Chełmińska i Lubawska wróciły do pogaństwa, a
pozostałe ziemie Prusów od zarania dziejów są pogańskie, ale do niego to nie
dociera, on nie pojmuje, że teraz jest biskupem tylko z nazwy – powiedział
siedzący w sąsiedniej kadzi Gunter, biskup płocki.
Po
chwili obaj ucichli widząc, że do pomieszczenia weszli, książę śląski Henryk,
Konrad mazowiecki i pozostali. Każdy zajął jedną z pustych kadzi wypełnionych
gorącą wodą. Służba cały czas dbała o potrzeby wszystkich dostojników, nie było
dla nikogo zaskoczeniem, że zażyczyli sobie oni do kąpieli piwo albo miód. Pierwszy
dzień, a właściwie noc dyskusji w gąsawskiej łaźni nie przyniosły żadnych
owoców. Padały, co prawda pomysły zorganizowania kolejnej krucjaty na
pogańskich Prusów. Jedni proponowali zaatakowanie Ziemi Chełmińskiej i odbicie
Chełmna, a inni twierdzili, że lepiej będzie odzyskać Lubawę. Byli też tacy,
którzy sugerowali, że w sprawie pogan należy poczekać na podjęcie działań
zbrojnych przez Zakon krzyżacki. Ci ostatni wydawali się mieć najwięcej
sojuszników. Padały też pomysły zorganizowania zbrojnego ataku na Pomorze w
celu obalenia Świętopełka II za to co zrobił.
Mijały
godziny, alkohol w połączeniu z gorącą wodą sprawił, że z powodu zmęczenia
ożywioną dyskusją krótko po północy postanowiono zakończyć pierwsze z kilku
planowanych obrad. W końcu w pomieszczeniu pozostał tylko książę Leszek Biały
oraz jego rycerze.
-
Zbieramy się do łóżek – powiedział do swych rycerzy i wyszedł z drewnianej
wanny. Oni postąpili tak samo. Ich kaftany, spodnie, kolczugi oraz obuwie i
inne elementy garderoby, nie wspominając o mieczach i pasach rycerskich
znajdowały się w pomieszczeniach przylegających do łaźni.
Wszystko
działo się bardzo szybko. Leszek Biały i jego rycerze właśnie szli się ubrać,
kiedy do ich uszu zaczęły dobiegać niepokojące dźwięki, odgłosy ścierającego
się oręża, odgłosy walki, krzyki spanikowanych ludzi oraz szczekanie psów. Wszyscy
zaczęli biec w stronę pomieszczeń, w których zostawili swoją broń. Zabójcy w
szarych płaszczach wparowali do środka w tym samym czasie. Niektórym z nagich
rycerzy udało się dosięgnąć mieczy, inni od razu padli od ciosów zadanych przez
napastników. Pomieszczenia łaźni w Gąsawie szybko spłynęły krwią, to była
prawdziwa masakra. Niektórzy leżeli z obciętymi kończynami, otwartymi ranami
lub przeciętymi tętnicami i umierali krzycząc z bólu, inni już wyzionęli ducha.
Dla każdego rycerza taka śmierć była czymś strasznym. Zabijanie, kiedy
przeciwnik nie ma przy sobie broni było czymś, do czego zdolni byli tylko
pozbawieni honoru i nie uznający rycerskiego kodeksu zabójcy. Rycerze, którzy
jeszcze żyli i byli w stanie stać własnym ciałem zasłaniali księcia Leszka
Białego, któremu jakimś cudem udało się wybiec na zewnątrz. Nago na mrozie
biegł po śniegu, był ranny, więc zostawiał za sobą ślady krwi. Dosiadł
pierwszego napotkanego konia i ruszył galopem, pędził prosto przed siebie.
Wiedział, że kilku z napastników ruszyło za nim, był tak wstrząśnięty, że nie
odczuwał mrozu, pędził nago prosto przed siebie. Strzelali do niego z łuków, a strzały
mijały jego głowę o cal. W końcu dostrzegł dymy unoszące się z kominów, zbliżał
się do wsi. Krzyczał....
We wsi ludzie zaczęli wychodzić z domów, zapłonęły
pochodnie każdy wieśniaków wpatrywał się w miejsce, z którego dochodziły
odgłosy rozpaczliwego wołania o pomoc. Nagle
zrobiło się cicho, już nikt nie krzyczał, a wieśniacy patrzyli z
wytrzeszczonymi oczyma jak do wsi wbiega koń z nagim jeźdźcem na swoim
grzbiecie, który był przechylony do przodu. Jeździec nie wydawał żadnych
dźwięków, a w jego plecy była wbita strzała. Po chwili nagie, martwe ciało
spadło z konia na śnieg pokrywając biały puch krwistą czerwienią. Tak skończył
ten, który był najpotężniejszym z Piastów, tak umarł książę Leszek Biały
zamordowany podstępem w listopadzie Roku Pańskiego 1227. Wieś, w której
wyzionął ducha nosi nazwę Marcinkowo do dziś istnieje, a jej mieszkańcy opowiadają
historię o tej strasznej nocy. [ kliknij ]
Tej
samej nocy, kiedy część zabójców mordowała Leszka Białego i jego rycerzy w
całej Gąsawie dochodziło do tragicznych scen. Książę śląski Henryk Brodaty był
już w swojej komnacie i leżał w łóżku, kiedy kilku z morderców wpadło do środka
przez otwartą okiennicę i ze sztyletami w dłoniach rzuciło się na niego. Traf
chciał, że w pobliżu był rycerz Peregryn z Wiesenburga, który dobył swego
miecza i rzucił się na napastników, którzy zdążyli już zadać kilka ran księciu
Śląska. Peregryn widząc rany na ciele swego pana wpadł w szał bitewny i
mordował bandytów bez okazywania litości, niestety było ich zbyt wielu. Udało mu się zabić tych w pobliżu
łóżka, na którym leżał nieprzytomny z powodu otrzymanych ciosów zadanych
sztyletem książę. Rycerz bronił swego księcia jak tylko potrafił, jednak nie
był nieśmiertelny, otrzymywał cios, za ciosem, ranę za raną, walczył dzielnie
aż w końcu pozostał w pomieszczeniu tylko jeden morderca. Zakrwawiony, na wpół
żywy Peregryn osunął się na kolana z wycieńczenia, a morderca w tym czasie
spróbował wykorzystać okazję i rzucił się ze sztyletem ku gardłu księcia, aby
zadać mu śmiertelny cios. Peregryn resztkami sił podniósł się i zasłonił
Henryka Brodatego własnym ciałem. W tej samej chwili do pomieszczenia wbiegło
kilku z rycerzy, którzy zabili ostatniego z napastników. Zastali w komnacie
ciała kilkunastu martwych zabójców i Peregryna ze sztyletem wbitym w plecy,
który leżał martwy na Henryku. Szybko dostrzegli, że książę Śląska oddycha,
Peregryn swym bohaterstwem ocalił mu życie zasługując tym samym na zbawienie
duszy. Zginął bohatersko wypełniając swój rycerski obowiązek.
Zanim
rozpoczęły się te wszystkie tragiczne wydarzenia, krótko po opuszczeniu łaźni
książę Konrad mazowiecki wykorzystał okazję i zabrał do swej komnaty trzy
chłopskie dziewczyny. Miał ochotę na trochę uciech cielesnych przed snem. Kiedy
do jego chaty wpadł przez otwarte okno pierwszy z morderców książę właśnie
leżał na plecach, a na nim siedziała naga dziewka, dwie pozostałe, również
nagie leżały obok. Dziewczęta zaczęły krzyczeć widząc uzbrojonego zabójcę,
który chwycił za sztylet i rzucił się na władcę Mazowsza. Konrad nie wpadł w
panikę, chwycił za dziewkę i osłonił się jej ciałem. Dziewczyna umarła w jego
ramionach. Zabójca błyskawicznie wyciągnął sztylet z jej pleców i ponownie
spróbował zaatakować. Konrad spodziewał się takiego ruchu, dlatego cisnął
ciałem dziewczyny w napastnika, a następnie rzucił się na niego zadając mu
kilka ciosów w twarz. Zmiażdżył mu nos i pozbawił przytomności, po czym
podniósł z ziemi sztylet, który prędzej upuścił nieznajomy i poderżnął mu
gardło. Dwie nagie dziewczyny krzyczały z przerażenia, a do komnaty po chwili
wpadło oknem i drzwiami jeszcze kilkunastu zabójców. Konrad spojrzał na nich i
powiedział:
-
Zarżnijcie wszystkich, łącznie z dziewczynami. Nie chcę żeby ktoś zaczął
rozsiewać plotki o tajemniczych wojownikach w zwierzęcych maskach
ochraniających mnie, księcia Mazowsza – ledwo co skończył wypowiadać te słowa,
a w komnacie niewiadomo skąd pojawiło się kilku wojowników z maskach zwierząt.
Kobieta
w masce kruka błyskawicznie zabiła trzech zaskoczonych zabójców, a mężczyzna w
masce sokoła powalił kolejnych dwóch. Pozostali zajęli się resztą. Konrad
wychodząc z komnaty zdążył jeszcze usłyszeć płacz dwóch przerażonych córek
okolicznych chłopów, którym członkowie Ludzi Mroku właśnie odbierali życie.
-
Ktokolwiek za tym stoi już może uważać się za martwego. Tylko głupiec wysyła
zabójców na mnie, pana Mazowsza – powiedział, po czym się odwrócił w
pomieszczeniu leżały same ciała. Po wojownikach w zwierzęcych maskach nie było
ani śladu, wszyscy ponownie ukryli się w mrokach nocy.
Wieść
o masakrze w Gąsawie i śmierci Leszka Białego błyskawicznie rozeszła się po
wszystkich piastowskich dworach. Bardzo szybko zaczęto podejrzewać, że zabójców
wynajął Świętopełk II Wielki lub Władysław Odonic, który był na miejscu, ale
nie odniósł żadnych ran. Konrada mazowieckiego nikt nie podejrzewał, ponieważ
był bratem Leszka Białego. Biskup Chrystian uparcie twierdził, że za tymi
tragicznymi wydarzeniami stoi Wielki Kapłan Prusów, Kriwe z Romowe, który
chciał się pozbyć za jednym zamachem wielu wrogów pogańskiej wiary. Każdy
podejrzewał tego, z kim „miał na pieńku”, każdy buntował wszystkich przeciw
swoim wrogom. Doszło nawet do tego, że ktoś w Płocku zaczął roznosić plotki o
tym, że zabójców wynajął biskup Chrystian, ponieważ chciał się pozbyć
Wincentego z Niałka, arcybiskupa gnieźnieńskiego, za którym nie przepadał. Konrad
mazowiecki na początku był wściekły i zaczął rozsyłać swoich szpiegów po
wszystkich piastowskich dworach. Po kilku dniach jednak ochłonął i zaczął analizować
ile może zyskać na śmierci brata. Od razu sobie uświadomił, że ma szanse
przejąć władzę w Krakowie po bracie i stać się panem Małopolski, co w
połączeniu z jego Mazowszem i Kujawami sprawiłoby, że mógłby koronować się na
króla Polski i zakończyć czasy bezkrólewia.
Listopad 1227:
Krwawa Gąsawa, wieś z krwawą
łaźnią, przeklęta Gąsawa, to
tylko niektóre z nazw powtarzanych przez chłopów, mieszczan oraz ludzi
szlachetnie urodzonych. Mała wieś na pograniczu Kujaw i Wielkopolski należąca
do Konrada mazowieckiego nagle znalazła się w centrum uwagi wszystkich
piastowskich dworów, miast i wsi. A wszystko z powodu krwawego mordu. Gąsawa
była wsią graniczną, znajdował się w niej warowny gród, który stanowił pierwszą
linię oporu w przypadku ataku książąt z Wielkopolski na ziemie Konrada mazowieckiego.
Wszystkie księstwa umacniały swoje granice z każdej strony, ponieważ w tych
burzliwych czasach książęta często walczyli nie tylko z poganami, ale też
między sobą. A teraz po mordzie w Gąsawie sytuacja pogorszyła się jeszcze
bardziej, wojna domowa o to, kto ma zostać kolejnym władcą Krakowa wisiała na
włosku.
Baronowie
z Małopolski dowiedziawszy się o tragedii natychmiast przysłali rycerzy, którzy
z honorami zabrali do Krakowa ciało swojego księcia Leszka Białego. Listopad
był mroźny, co ułatwiało im transport zwłok i spowolniło ich rozkład.
Mieszkańcy Krakowa z płaczem witali
swego księcia. Nie tak wyobrażano sobie jego powrót. Leszek Biały wyjeżdżał do
Gąsawy żywy i zdrowy, a powrócił martwy. Wóz, na którym leżało przyozdobione
kwiatami ciało ciągnęły dwa konie. Kraków w roku 1227 wyglądał trochę inaczej
niż miasta w Europie zachodniej. Nie miał jeszcze praw miejskich, choć wszyscy
nazywali go miastem, które dawniej, przed nastaniem bezkrólewia było stolicą
Polski. Natomiast księcia, który władał Krakowem zwano najważniejszym z Piastów.
Miasto miało kształt nieregularny, było zlepkiem wielu wsi oraz osad kupieckich
i rzemieślniczych, które na przestrzeni wieków tak się rozrosły, że z czasem
doszło do ich połączenia w jeden organizm miejski położony u podnóża
tajemniczego wzgórza. Wzgórze to nazywano Wawelskim, było ono święte zarówno w
czasach pogańskich, jak i chrześcijańskich.
Jeszcze na długo przed przyjęciem chrztu przez Mieszka I Wzgórze
Wawelskie było miejscem kultu dla Słowian wierzących w wielu bogów. Poganie
zbudowali tu swoją świątynię, a u podnóża wzgórza wznieśli swe domostwa.
Później po 966 r. miejsce to stało się chrześcijańskie, starych bogów
przepędzono i zbudowano na Wzgórzu Wawelskim dwie chrześcijańskie katedry w
stylu romańskim.
Książę Konrad mazowiecki jechał
konno w towarzystwie swych rycerzy kilkanaście metrów za wozem, na którym
leżało ciało jego brata. Minęło kilka dni od tragicznych wydarzeń, książę
Henryk Brodaty był ciężko ranny i cały czas znajdował się w grodzie w Gąsawie
pod opieką cyrulików i całego hufca rycerzy, którzy przybyli ze Śląska, aby
chronić swego księcia. Medycy orzekli, że stan księcia śląskiego jest zbyt
poważny i póki jego rany się nie zagoją o podróży powrotnej do Wrocławia mowy
być nie może. Konrad mazowiecki postanowił natomiast udać się do Krakowa i
towarzyszyć bratu w jego ostatniej podróży. Właśnie patrzył zamyślony jak wóz z
ciałem Leszka Białego wjeżdża na opuszczony most zwodzony. Biedota, bezdomni,
nawet prostytutki z zamtuzów, pijacy z karczm na podgrodziu wszyscy wyszli
popatrzeć. Jedni płakali, a inni gapili się z ciekawości.
-
Co za hołota, dziwki, pijacy i hultaje.
Biedacy odziani w dziurawe i brudne ubrania – pomyślał Konrad patrząc na
mieszkańców krakowskiego podgrodzia. W każdym mieście na podgrodziu, czyli za
miejskimi murami mieszkali ludzie najbiedniejsi, tak było u niego w Płocku i
tak też było tu w Krakowie. Książę Mazowsza nie lubił przebywać w towarzystwie
biedoty, prostacy budzili w nim odrazę.
Humor księcia z Płocka poprawił się
dopiero po przekroczeniu miejskiej bramy, kiedy dostrzegł, że ciało jego brata
witają prawdziwi mieszkańcy Krakowa, odziani w ładne stroje kupcy,
rzemieślnicy, zbrojni, rycerze, duchowni, Żydzi i inni. Jeśli tu, za miejskimi
murami była jakaś biedota, prostytutki i tym podobni to pochowali się w
bocznych, wąskich uliczkach, których w Krakowie nie brakowało.
Ciało księcia Krakowa leżało przykryte
płaszczem na dębowej ławie. Pogrzeb miał się odbyć za dwa dni, więc pozostało
mało czasu na zebranie informacji. Z powodu licznych pochodni ciało rozmarzło,
a źrenice martwego księcia były utkwione w sklepieniu kaplicy znajdującej się
pod wawelską katedrą poświęconą św. Wacławowi. Była to najstarsza
chrześcijańska katedra zbudowana na Wzgórzu Wawelskim. Wokół ławy krzątało się
dwóch braci z Zakonu krzyżackiego, którzy byli cyrulikami, czyli osobami
biegłymi w sztukach medycznych. Przysłał ich na prośbę Konrada mazowieckiego
mistrz krajowy Zakonu krzyżackiego Hermann von Balk. Białe habity z czarnymi
krzyżami oraz brody sprawiały, że obu zakonników trudno było odróżnić. Kilka
metrów na prawo od ławy stał sługa, który w ciszy przelewał wodę z cebra do
miski. Natomiast po lewej stronie ławy z ciałem księcia przy drewnianym stoliku
zapełnionym płonącymi świeczkami siedział notariusz, który wszystko skrzętnie
notował.
Cyrulicy co jakiś czas podchodzili
do służącego aby zamoczyć ręczniki w wodzie. Obaj przemywali ciało księcia i
wypowiadali głośno wszystkie swoje spostrzeżenia, aby notariusz mógł je
zapisać.
- Proszę o więcej świeczek. Mam za
mało światła! – Krzyknął notariusz. Po chwili w podziemnej kaplicy pojawiło się
dwóch kolejnych służących ze świeczkami.
- Teraz lepiej. Więc szanowni bracia
powtórzcie raz jeszcze, bom się chyba przesłyszał. Ile ran mu zadano?
- Notariuszu, dobrze słyszałeś.
Książę poza kilkoma skaleczeniami otrzymał tylko jedną groźną ranę. Strzała
wystrzelona z łuku trafiła go w plecy jak uciekał konno – powiedział
jeden z Krzyżaków.
- Tylko tchórze strzelają w plecy
osobie szlachetnie urodzonej! Gdyby takim sposobem zabito kogoś z pospólstwa,
jakiegoś żebraka, ale żeby strzelać w plecy księciu?! Za coś takiego Bóg karze
piekłem! – Dodał podniesionym głosem drugi z mężczyzn odziany w biały habit z
wyszytym czarnym krzyżem.
- Kara boska ich nie ominie. A ja
opiszę dla potomnych wszystko w tych oto „Oględzinach
ciała księcia Leszka, zwanego Białym, pana Krakowa zamordowanego we wsi Gąsawa
Roku Pańskiego 1227” – notariusz mówił to wskazując ręką na leżące przed
nim karty płótna przeznaczone do pisania.
Książę Konrad mazowiecki stał i
przyglądał się w ciszy oględzinom ciała swego brata. Osoby obecne w kaplicy
były tak pochłonięte swymi obowiązkami, że nawet go nie zauważyły.
- Kiedy upadł z konia na śnieg
prawdopodobnie już był martwy. Koń niósł jego ciało aż do wsi zwanej Marcinkowo
– powiedział książę Konrad mazowiecki sprawiając, że wszyscy z zaskoczeniem
spojrzeli w jego stronę. Notariusz wstał na chwilę z krzesła, aby się ukłonić
księciu, bracia z Zakonu krzyżackiego oraz służba oczywiście zachowali się tak samo.
Książę Konrad nie zwrócił na nich
uwagi. Podszedł do ciała brata i popatrzył na niego przez chwilę.
- Nie martw się bracie znajdę tego,
kto wysłał morderców i skrócę go o głowę – powiedział na tyle głośno, aby
usłyszeli go wszyscy obecni w kaplicy.
Potem nachylił się do ucha martwego
księcia i dodał szeptem:
- I nie martw się o tron krakowski,
odpowiednio się nim zajmę – szept ten słyszał tylko on i martwy Leszek.
Kiedy książę Mazowsza wyprostował
się i skierował w stronę wyjścia skinął na dwóch zakonników, aby przerwali na
chwilę oględziny i obaj do niego podeszli. Krzyżacy posłusznie wykonali jego
polecenie.
- Kiedy już skończycie oględziny
udacie się z tym pismem do mistrza waszego Zakonu – mówiąc to wyjął zwinięty w rulon pergamin, na
którym widniała jego pieczęć i wręczył jednemu z zakonników - Przekażcie mu, że
po ustąpieniu śniegów tu w Małopolsce, na zamku w Bieczu podpiszemy stosowne
dokumenty. Nie ufam gońcom, dlatego tak ważne zadanie każę wykonać wam. Nie
musicie być na pogrzebie mojego brata, jeszcze dziś obaj wyruszcie.
Dwaj Krzyżacy z pokorą pokłonili się
księciu i podziękowali za zaufanie. Zapewnili, że ruszą w drogę natychmiast po
skończeniu oględzin.
Kiedy książę Konrad wyszedł z
kaplicy notariusz chwycił ponownie za gęsie pióro. Umoczył je w atramencie i
notował dokładnie wszystkie informacje przekazywane mu przez zakonników.
- Na zamku w Bieczu już oficjalnie, na piśmie pozwolę Krzyżakom rozpocząć
misję chrystianizacji pogańskich Prus. Oddam im w dzierżawę opanowaną przez Prusów
Ziemię Chełmińską. Niech ją odzyskają, ściągną ponownie osadników, odbudują Chełmno,
Grudziądz i inne grody. Jak już zrobią tam porządek z poganami to wypowiem im
dzierżawę i powiększę granice mego księstwa. Problemem jest Chrystian. Ten
przeklęty biskup będzie rościł sobie pretensje do Ziemi Chełmińskiej, krzyczał,
że to wszystko jego i, że jest biskupem całych Prus. No nic, Krzyżacy mają
dobre układy zarówno z papieżem jak i z cesarzem. Biskup może sobie
protestować, ale to i tak mu nic nie da. Poza tym po śmierci Leszka, jako jego
brat jestem najpoważniejszym kandydatem do objęcia tronu krakowskiego –
snuł w swojej głowie piękne plany o tym jak zdobywa tron w Krakowie, przyłącza
Małopolskę do swoich ziem i ostatecznie koronuje się na króla Polski kończąc czasy
bezkrólewia. Uśmiechał się przy tym lekko. Po chwili idąc już główną nawą
wawelskiej katedry św. Wacława dostrzegł księdza, organistę i nauczyciela z
krakowskiej szkoły katedralnej, którzy patrzyli w jego stronę. Natychmiast na
jego twarzy pojawiła się smutna, żałobna mina. Cała trójka ukłoniła się
księciu, który przeszedł obok nich i usiadł w ławce, aby pomodlić się za duszę
brata i spełnienie wszystkich swoich ambitnych planów.
[
Zbrodnia w Gąsawie i śmierć Leszka Białego są wydarzeniami historycznymi. Peregryn
z Wiesenburga jest postacią historyczną. Był on rycerzem Henryka Brodatego,
który w 1227 r. w Gąsawie podczas ataku zabójców zasłonił swego księcia własnym
ciałem. Obaj byli wówczas bez zbroi, prawdopodobnie szykowali się do snu albo
wychodzili z łaźni. Henryk Brodaty został ciężko ranny, ale przeżył dzięki
rycerzowi Peregrynowi, który oddał za niego życie. Leszek Biały był ostatnim z
książąt, którego wszyscy uznawali, jako księcia zwierzchniego, czyli tak jakby
najważniejszego. Niektórzy nawet liczyli, że Leszek, jako książę Krakowa i
Małopolski koronuje się na króla i zakończy w Polsce czasy bezkrólewia.
Niestety Leszek został zamordowany w Gąsawie, a jego śmierć jeszcze bardziej
pogłębiła spory między polskimi książętami. Zaczęły się wzajemne oskarżenia o
to, kto wynajął morderców i wysłał ich do Gąsawy. Książęta polscy zamiast się
zjednoczyć i walczyć ze wspólnym wrogiem, czyli z Prusami zaczęli się ze sobą
spierać. Konrad mazowiecki i biskup Chrystian zostali sami w Płocku, nie mieli
co liczyć na to, że uda im się namówić skłóconych Piastów do kolejnej wyprawy
krzyżowej przeciw Prusom w celu odbicia Ziemi Chełmińskiej i Ziemi Lubawskiej.
Kryzys w rozbitej na dzielnice Polsce się pogłębiał, a Prusowie coraz częściej organizowali najazdy na ziemie chrześcijan. W tej sytuacji kilka miesięcy po pogrzebie brata książę Konrad mazowiecki 23 kwietnia 1228 r. na zamku w Bieczu (Małopolska) podpisał dokument, w którym już oficjalnie poprosił Krzyżaków o pomoc i nadał im opanowaną przez pogan Ziemię Chełmińską oraz wieś Orłowo na Kujawach. Książę Konrad i Krzyżacy rozumieli „darowiznę” (dzierżawę) na swój sposób. Zakonnicy z czasem stwierdzili, że otrzymane ziemie należą tylko do nich, a książę „łudził się”, że tak naprawdę może odebrać Krzyżakom „darowiznę” w każdej chwili.
Kryzys w rozbitej na dzielnice Polsce się pogłębiał, a Prusowie coraz częściej organizowali najazdy na ziemie chrześcijan. W tej sytuacji kilka miesięcy po pogrzebie brata książę Konrad mazowiecki 23 kwietnia 1228 r. na zamku w Bieczu (Małopolska) podpisał dokument, w którym już oficjalnie poprosił Krzyżaków o pomoc i nadał im opanowaną przez pogan Ziemię Chełmińską oraz wieś Orłowo na Kujawach. Książę Konrad i Krzyżacy rozumieli „darowiznę” (dzierżawę) na swój sposób. Zakonnicy z czasem stwierdzili, że otrzymane ziemie należą tylko do nich, a książę „łudził się”, że tak naprawdę może odebrać Krzyżakom „darowiznę” w każdej chwili.
Poza
tym książę Konrad mazowiecki doszedł do wniosku, że jako brat zabitego Leszka
Białego powinien objąć władzę w Krakowie. Niestety dla niego pretensje o tron
krakowski zgłosili też Władysław Laskonogi i Henryk Brodaty. Wojna domowa
wisiała w powietrzu, a najazdy Prusów na ziemie chrześcijan były coraz
częstsze.
Jako
ciekawostkę warto dodać, że w 1228 roku rycerstwo małopolskie wybrało na swego
księcia Władysława Laskonogiego. Konrad mazowiecki nie mógł się pogodzić z ich
decyzją, sądził, że jako brat zabitego Leszka Białego miał największe prawa do
objęcia władzy w Krakowie. ]
Płock. Listopad 1227:
Urocza Ludmiła stała w oknie swej
komnaty położonej na najwyższym piętrze wieży i spoglądała na Płock,
najważniejszy z grodów w księstwie jej ojca, księcia Konrada, zwanego przez
możnych i pospólstwo mazowieckim. Delikatny
mroźny wiatr owiewał jej twarz i wzbijał w powietrze kosmyki czarnych włosów. Mroźne
powietrze, które buchnęło w nią natychmiast po otwarciu okiennicy nie stanowiło
dla piętnastoletniej dziewczyny problemu, bowiem od dzieciństwa była wyjątkowo
odporna na zimno. Młoda księżna była ubrana tylko w nocną koszulę, kominek
znajdował się dość daleko od okna, więc aby się nie przeziębiła jedna ze
służących kazała jej owinąć się kocem. Mimo przejmującego morzu lubiła wstawać
o świcie i patrzeć na wschodzące słońce. Właśnie podziwiała pierwsze promienie,
które powoli rozświetlały zamarzniętą Wisłę, pokryte białym puchem pola
i budynki położone po drugiej stronie rzeki oraz te za drewnianą, okrążającą
całe miasto palisadą. Tam mieszkali najbiedniejsi, którzy w razie ataku musieli
ratować się ucieczką. Promienie słoneczne szły jednak dalej i oświetlały
również baszty, bramy i wartowników na palisadzie okrążającej całe miasto. Szczęśliwcy,
którzy mogli mieszkać wewnątrz w razie niespodziewanego ataku mieli o wiele
większe szanse na przeżycie od biedoty mieszkającej po zewnętrznej stronie, za
palisadą, bramami, mostami zwodzonymi i fosą. Wieża, w której znajdowała się
komnata Ludmiły była oczywiście częścią drewnianego grodu zbudowanego obok
ceglano kamiennej Katedry Wniebowzięcia NMP na Wzgórzu Tumskim. Całe wzgórze
było okrążone swoją własną podwójną palisadą z basztami obronnymi i bramą
wjazdową z mostem zwodzonym opuszczanym na głęboką fosę od strony Wisły.
Płock
na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie twierdzy nie do zdobycia. Z jednej
strony palisada i fosa okrążająca całe miasto, a z drugiej dodatkowo wewnątrz
miasta wzgórze z grodem i katedrą, które też miało swoją własną podwójną
palisadę i fosę.
Ludmiła od swoich nauczycieli oraz
rozmaitych podróżników, rycerzy i kupców słyszała nie raz opowieści o tym jak
wyglądają miasta i grody na zachodzie, w cesarstwie niemieckim, Francji, Italii
i wielu innych krajach. Tam miasta otacza się często prawdziwym murem z kamieni
i cegieł, a zamiast drewnianych grodów buduje się zamki. Młoda, licząca piętnaście
wiosen księżna często naciskała ojca na to żeby otoczył Płock prawdziwym murem
z cegieł i kamieni, a gród przebudował na zamek. Książę Konrad mazowiecki miał
słabość do wszystkich swoich dzieci, zawsze tłumaczył Ludmile, że czasy są zbyt
niespokojne i dopiero jak uda się uporać poganami nieustannie najeżdżającymi jego
ziemie będziemy mógł pomyśleć o zbiórce złota na przebudowę całego miasta na wzór
zachodni. Póki co z cegły i kamienia w Płocku była zbudowana tylko, stojąca
obok drewnianego grodu na Wzgórzu Tumskim Katedra Wniebowzięcia Najświętszej
Maryi Panny oraz wzniesiony przed kilkoma laty budynek zakonu norbertanek.
- Jak mamy stawić opór poganom skoro
wszystko, grody, zamki, palisady budujemy z drewna? – Księżna Ludmiła zadała to
pytanie swoim służącym, trzem młodym dziewczętom, które prędzej odciągnęły ją
od okna, zamknęły okiennice i przygotowały poranną kąpiel. Po kąpieli, kiedy
już obmyły całe ciało swej księżnej i zaczęły ją ubierać Ludmile zebrało się na
rozmowę o fortyfikacjach obronnych Płocka i walce z pogańskimi Prusami.
Tak
tu już było wśród książąt, księżnych i ich dzieci, że każde miało do swojej
dyspozycji własnych służących. Ludmiła nie była tu wyjątkiem.
Trzy
młode dziewczyny były córkami najbogatszych z rycerzy służących księciu
Konradowi mazowieckiemu. Służba na dworze księżnej Agafii, jej męża lub jednej
z ich córek albo synów była prawdziwym zaszczytem. Osoby takie zawsze słyszały
najnowsze plotki, cieszyły się poważaniem i były blisko ludzi władzy. Dla
bogatych służba na dworze była zaszczytem, a dla biednych stanowiła szansę na lepsze życie, zdobycie znajomości i pieniędzy.
- Nie wiem Pani, nie znam się na
prowadzeniu wojen – odpowiedziała księżnej Ludmile jedna ze służących.
- Pani, nie kłopocz się, takie sprawy
lepiej zostawić mężczyznom – dodała kolejna służka z lekkim uśmiechem.
Trzecia z dziewcząt milczała i
pomagała swej księżnej ubrać koszulę z rękawami, a na nią jasnoniebieski
zakładany przez głowę surcot, z wycięciami po bokach, bez rękawów. Na samym
końcu dziewczęta ubrały na nogi swojej pani trzewiki. Kiedy rytuał ubierania
Ludmiły dobiegł końca młoda księżna postanowiła wyjść ze swej ciepłej,
ogrzewanej przez ogień w kominku komnaty.
To miał być kolejny listopadowy
dzień. Książę Konrad wyjechał przed dwoma dniami na ważne spotkanie do wsi
Gąsawa, na którym miało dojść do podjęcia decyzji o zorganizowaniu wielkiej
wyprawy wojennej przeciwko pogańskim Prusom. Ludmiła już nie mogła się doczekać
momentu, w którym zniknie niebezpieczeństwo ciągłych ataków ze strony pogan.
Ludmiła wyszła z komnaty w
towarzystwie swoich trzech służek. Na zewnątrz tak jak zawsze stało dwóch
wartowników oraz tu i tam krzątali się służący. Jeden z nich właśnie czyścił
tarcze i miecze wiszące, jako ozdoba na ścianach w korytarzu, a drugi ze
służących dorzucał drwa do wszystkich kominków ogrzewających korytarz na tym
piętrze wieży. Drzwi naprzeciwko jej komnaty były zamknięte. Za nimi mieszkał
jej dwunastoletni braciszek, Siemowit, który był dość wybuchowy, nawet tu na
korytarzu było słychać jak krzyczy na swych służących i pogania ich żeby go
szybciej ubierali. Prawie cała wieża była zamieszkiwana przez dzieci księcia
Konrada i ich służbę.
Piętnastoletni Kazimierz [ w przyszłości będzie zwany Kazimierzem kujawskim ], który każdego uczył się fechtunku
pod czujnym okiem starego rycerza Żyrosława oraz najstarszy z braci Ludmiły, Bolesław
[ w przyszłości Bolesław I mazowiecki, książę
sandomierski w latach 1229-1232 ], który miał
już osiemnaście lat i aspiracje do przejęcia władzy mieli swoje pokoje piętro
niżej. Na tym samym piętrze mieszkał też jedenastoletni Siemowit, kolejny z
braci Ludmiły. Jej rodzeństwo było bardzo liczne, jedni marzyli o objęciu
władzy po ojcu, a inni pragnęli zostać duchownymi. Ludmiła natomiast miała w
sobie coś z wojowniczki, interesowały ją turnieje rycerskie, wszystko to, co
było związane z walką. Chciała zostać kobietą rycerzem, księżną, która zostanie
pasowana na rycerza. Jej plany doprowadzały ojca i matkę do ataków furii.
Kiedy Ludmiła razem ze służkami
zeszła na najniższy poziom wieży skierowała się w stronę sali jadalnej. Wieża
mieszkalna była połączona z innymi budynkami oraz pozostałymi wieżami w
grodzie, dlatego nawet, jeśli pogoda była mroźna lub deszczowa nie trzeba było
wychodzić na dwór żeby przejść z jednego budynku do drugiego.
Przed szerokimi drzwiami jadalni
stało tradycyjnie dwoje wartowników, Wincenty i Damroka, bardzo zdolna
wojowniczka, której zadaniem była ochrona tej części grodu. Miała ona w sobie
coś, co przyciągało Ludmiłę. Damroka nie była, co prawda prawdziwym rycerzem,
nie nosiła pasa rycerskiego, nigdy nie była pasowana, ale mimo tego zaliczano
ją do silnych wojowniczek. Nawet prawdziwi rycerze cenili jej umiejętności
walki mieczem i toporem.
Ta część grodu tętniła życiem.
Służący cały czas wnosili do jadalni kielichy z winem, kufle wypełnione piwem i
talerze pełne wykwintnych potraw, godnych rodziny księcia.
- Tu się rozstaniemy. Jak będziecie
potrzebne to po was poślę – powiedziała Ludmiła do swoich trzech służących.
Dziewczęta ukłoniły się swej pani i oddaliły w stronę kuchni, tam gdzie jadała
służba.
Ludmiła skierowała się w stronę
drzwi do jadalni, Wincenty i Damroka widząc ją ukłonili się, oni byli zwykłymi
wartownikami, a ona córką jednego z najpotężniejszych książąt w Polsce.
Młoda księżna już miała przekroczyć
drzwi jadalni, gdy do jej uszu dobiegł dźwięk upadającego na podłogę kufla z
piwem. Okazało się, że jeden młodych niewolników, chłopiec liczący jakieś
czternaście lat potknął się... Gdyby tego było mało oblał piwem skórzany but
przechodzącego obok wojewody płockiego Arnolda. Niewolnicy stali najniżej w hierarchii, łapano ich
podczas wypraw łupieżczych na ziemie pogańskich Prusów lub Litwinów albo
kupowano na targach. W grodzie płockim było ich kilkunastu,
wykonywali najcięższe prace. Większość się nimi brzydziła, byli warci mniej niż
chłopcy stajenni i pachołkowie. Każdego z niewolników można było rozpoznać po
tym, że nosił na nogach kajdany z dłuższym łańcuchem, który umożliwiał
poruszanie się.
- Wojewoda podstawił mu nogę –
powiedziała szeptem Damroka, wiedziała, że stojąca blisko księżna Ludmiła ją
usłyszy.
- Ścierwo, jak mogłeś wylać piwo! –
Krzyczał wojewoda i kopał zapłakanego niewolnika.
- Wy-bacz-cie Pa-nie, wy-bacz-cie! –
Jąkał się, przepraszał, szlochał i błagał jednak to nie wzruszało wojewody
Arnolda, jednej z najpotężniejszych osób w księstwie mazowieckim. Wojewodowie
byli zastępcami książąt, ich prawą ręką, a teraz, kiedy Konrad mazowiecki
wyjechał do Gąsawy, wojewoda Arnold nie liczył się z nikim.
- Wychłostajcie to coś! Dwadzieścia
batów! – Krzyknął wojewoda w stronę wartowników.
- Szlachetny wojewodo, wybacz, ale
nie możemy opuścić naszej warty. Zaraz poślę kogoś ze służby po zbrojnych,
którzy go wyprowadzą na zewnątrz i wychłostają – powiedziała Damroka patrząc w
stronę wojewody.
- Jak śmiesz! Moje rozkazy są
absolutne! Natychmiast masz go wyprowadzić i wychłostać, za karę czterdzieści
batów! – Wojewoda był wściekły, brwi miał zmarszczone, mówił głosem nie
uznającym sprzeciwu.
Damroka nie miała wyjścia. Zostawiła
Wincentego samego na warcie przy drzwiach wiodących do jadalni i ruszyła w
stronę zapłakanego niewolnika. Pozostali członkowie służby noszący naczynia i
potrawy stali obserwując dramatyczną sytuację. Wojewoda był znany ze swego okrucieństwa,
lubił znęcać się nad niewolnikami, czasem nawet potrafił uderzyć swoje służące.
O okrucieństwach wojewody Arnodla podczas walk z pogańskimi Prusami krążyło po całym
Mazowszu wiele opowieści. Jedna z nich mówiła, że miesiąc temu wojewoda ruszył
z rycerzami z Płocka walczyć z Prusami, którzy najechali wsie w kasztelanii
Sierpc. Tamtejszy kasztelan ruszył w pościg i zarazem przysłał do Płocka swego
giermka z prośbą o pomoc. Wojewoda Arnold i kasztelan z grodu Sierpc spędzili w
pruskiej puszczy dwa dni, bezlitośnie wyżynali pogan, uwolnili wielu
chrześcijańskich niewolników. Wojewoda nie okazał litości żadnemu poganinowi,
kazał ich wieszać na gałęziach albo ścinać mieczem. Udało mu się nawet spalić
kilka pruskich gospodarstw zabijając przy tym dziesiątki pogańskich kobiet i
dzieci. Mieszkańcy Sierpca witali go jak bohatera, kiedy wrócił do grodu razem
z kasztelanem i uwolnionymi chrześcijanami. Przyprowadził pod Sierpc wielu pruskich wojów, których kazał powiesić od północnej strony grodu. Było ich tak wielu, że las na północ od Sierpca ludzie zaczęli nazywać lasem wisielców.
- Szlachetny wojewodo, czy to nie
jest zbyt surowa kara? Mój niewolnik może jej nie wytrzymać? – Powiedziała
słodkim głosem księżna Ludmiła i podeszła blisko Arnolda. Liczący już ponad
trzydzieści lat wojewoda miał słabość do pięknych dam, a piętnastoletnia córka
księcia Konrada była nie tylko piękna, ale też urocza, swoim wdziękiem
potrafiła zmanipulować i oczarować niejednego mężczyznę.
- Księżno Ludmiło nie wiedziałem, że
to twój niewolnik – powiedział wojewoda spokojnym miłym głosem.
- Uznałam, że – mówiąc to
uśmiechnęła się słodko i podeszła do wojewody - moje trzy służące mają zbyt
wiele obowiązków, dlatego kupiłam sobie tego chłopczyka żeby sprzątał komnatę i
zanosił do praczek moje stroje. Top taki mój chłopiec na posyłki, który czasem pomaga w kuchni. Jeśli skarzesz go na czterdzieści batów to
biedactwo nie da rady mi wiernie służyć, wojewodo chyba nie chcesz mnie narażać
na koszty kupna nowego niewolnika? – Stała blisko niego, Arnold czuł zapach
perfum Ludmiły, jako dama i księżna włosy miała splecione, a jej surcot, czyli
suknia była wysoka, zasłaniała piersi. Wojewoda patrzył na nią zauroczony.
- Może trochę przesadziłem, przecież
w sumie nic się nie stało – powiedział wojewoda.
- Więc wojewodo Arnoldzie chodźmy na
śniadanie, opowiesz mi o swoich bohaterskich walkach z tymi paskudnymi poganami
z północy.
Ludmiła weszła razem z wojewodą do
jadalni, a zapłakany niewolnik wykorzystał okazję i zwiał z korytarza, schował
się gdzieś na terenie grodu, z dala od wojewody, rycerzy i wartowników. Gdyby
uciekł z łańcuchami na nogach gdzieś poza teren grodu to zostałby schwytany i
skazany na śmierć. Na szczęście dzięki Ludmile wojewoda szybko o nim zapomniał
i chłopiec nie poniósł żadnych konsekwencji.
Śniadanie z wojewodą nie należało do
przyjemnych. Usiedli obok siebie w ogromnej sali, w której zasiadało całe
rodzeństwo Ludmiły oraz jej matka księżna Agafia siedząca obok pustego krzesła
swego męża, księcia Konrada mazowieckiego. W jadalni poza wojewodą Arnoldem
znajdowało się jeszcze dwóch goszczących w Płocku kasztelanów z Płońska i
Ciechanowa oraz kilku znamienitych rycerzy służących księciu.
- Ludmiła objadła się warzywami i jagnięciną
oraz wypiła dość dużą ilość piwa, aby ochłonąć po tym, co się stało. Sama
siebie nie rozumiała, zastanawiała się, dlaczego skłamała i tak się poświęciła
dla zwykłego niewolnika.
Jedli już prawie godzinę. Ludmiła
powiedziała wojewodzie, że zaraz musi iść ze swoją matką na poranną mszę świętą
do katedry. Arnold z radością odpowiedział, że będzie im towarzyszył. Ludmiła
się do niego uśmiechnęła, a w myślach prawie spłonęła ze złości, chciała się
uwolnić jak najszybciej od kasztelana, za którym nie przepadała.
Drewniany, potężny gród
zamieszkiwany obecnie przez Konrada mazowieckiego oraz monumentalna, potężna,
zbudowana z kamienia katedra z grubymi ścianami były najwspanialszymi z płockich
budynków. Wszystko znajdowało się na Wzgórzu Tumskim, na którym podobno w
dawnych czasach stała pogańska świątynia. Wieża, w której mieszkała Ludmiła
oraz jej rodzeństwo była jedną z trzech wież dobudowanych do grodu. Nie bez
powodu katedrę jakiś czas po przyjęciu chrztu przez Mieszka I zbudowano na
wzgórzu obok grodu mazowieckich książąt. Było to miejsce strategiczne, otoczone
dodatkowymi umocnieniami, najbezpieczniejsze w mieście. Misjonarze, księża,
proboszczowie, a potem biskupi, którzy przybywali na tereny pogańskie zawsze
nakazywali budowę kościołów w najbezpieczniejszych lokalizacjach. Tak, aby w
razie ataku pogan na miasto Najświętszy Sakrament nie został zbezczeszczony, a
życie proboszcza lub biskupa nie było zagrożone.
Msza
święta w trójnawowej, zbudowanej dawno, bo w XI wieku przez króla Polski
Bolesława Śmiałego katedrze płockiej nie była tak wspaniała jak zawsze.
Ksiądz stojący przy ołtarzu, w prezbiterium zakończonym absydą podczas kazania,
co prawda starał się, nauczał o tym, że tylko Ewangelia Chrystusa jest
prawdziwa, a wszystkie inne nauki są pogaństwem. Gestykulował, podnosił głos
tak żeby echo rozchodziło się po trzech nawach kamiennej katedry. Z przodu, w
części katedry zwanej transept stali najważniejsi z wiernych, czyli rodzina
księcia Konrada mazowieckiego, jego urzędnicy i rycerze. Nieco dalej musieli
stać zamożniejsi mieszkańcy Płocka, znamienitsi rzemieślnicy i zwykli zbrojni.
Na samym końcu, czyli przy wejściu i na zewnątrz katedry swoje miejsca miało
pospólstwo, biedota, jednym słowem najbiedniejsi z mieszkańców Płocka. Im ktoś
był wyżej urodzony i bogatszy, tym bliżej ołtarza mógł się modlić.
Ludzie
słuchali kazania w milczeniu. Duchowny podkreślał, że tylko Kościół katolicki i
Jego nauka prowadzi do zbawienia.
-
Ci, którzy nie słuchają nauk Jezusa, nie biorą sobie do serca nauki Kościoła są
głupcami, którzy nie zostaną zbawieni! Tylko ludzie ochrzczeni mogą być
zbawieni! Nikt, kto wierzy w jakichś bożków albo składa ofiary ze zwierząt,
modli się do drzew nie może być zbawiony! Tylko Ewangelia, tylko Chrystus,
tylko Kościół! Reszta to ohydne pogaństwo! Prusowie, Litwini, Saraceni w Ziemi Świętej to
wszystko są poganie, którzy odrzucają Jezusa! Należy ich nawrócić po dobroci lub
siłą! Bowiem lepiej żeby pod przymusem przyjęli chrzest i zostali zbawieni, niż
żeby trwali w swoich błędach i po śmierci poszli do piekła na wieczne męki!
Prości
ludzie byli pod wrażeniem, już mieli ochotę wybiec z katedry, chwycić za miecze
i ruszyć na pogańskich Prusów. Niektórzy płakali, zaklinali się, że poświęcą
życie, aby zgładzić ohydnych pogan z północy. Ludmiła jednak wiedziała, że
osoba głosząca kazanie musi tak mówić. Czasy były niespokojne, a prostymi
ludźmi łatwo manipulować. Prostaczków przekonanych, że działają zgodnie z wolą
Boga wystarczy tylko uzbroić i kazać walczyć z poganami. Ruszą i oddadzą swe
życia wierząc, że robią dobrze. Takie było zadanie księdza, utwierdzić
wiernych, że Kościół jest dobry, a poganie źli. Starał się, ale nie był tak
zdolnym mówcą jak biskup płocki Gunter, który obecnie przebywał razem z jej
ojcem we wsi Gąsawa na ważnym spotkaniu.
Ludmiła
z jednej strony rozumiała, że tak trzeba, a z drugiej odczuwała lekki niepokój,
którego nie pojmowała. W końcu nawet papież nauczał, że tylko chrzest i
słuchanie nauk Kościoła daje zbawienie. Nie potrafiła zrozumieć uporu
pogańskich pruskich i litewskich plemion, które nie chciały się nawrócić na
jedyną prawdziwą religię i do tego ośmielały się atakować chrześcijańskie wsie
i grody.
Ludmiła
po wyjściu z katedry z powodu dotkliwego mrozu postanowiła udać się z powrotem
do grodu. Znalazła wymówkę, aby uwolnić się od natrętnego wojewody i powróciła
do swojej komnaty w drewnianej wieży. Długo jednak tam nie przebywała, ponieważ
po chwili przez jedną z płockich bram, a potem przez bramę na Wzgórzu Tumskim przejechał
jeździec z wieściami, które wstrząsnęły wszystkimi, począwszy od księżnej
Agafii, jej córek i synów, poprzez rycerzy, a skończywszy na biedocie i
prostytutkach, których w Płocku nie brakowało. Okazało się, że nocą w Gąsawie
doszło do zabójstwa księcia Leszka Białego. Poza tym ciężkie rany odniósł
książę śląski Henryk Brodaty. Zginęło
też wielu rycerzy, służących i chłopów.
-
To byli dobrze wyszkoleni i uzbrojeni zabójcy, a nie jakaś przypadkowa zgraja
łotrów – tłumaczył zbrojny wysłany z wieściami przez księcia Konrada
mazowieckiego – książę śląski ledwo uszedł z życiem, nasz książę Konrad też
został zaatakowany i musiał się bronić, ale dzięki Bogu nie został ranny –
mówił popijając piwo. Siedział w sali, w której byli obecni wszyscy płoccy
dostojnicy. Księżna Agafia się nie odzywała, Ludmiła stała razem z siostrami i
braćmi próbując pojąć to, co właśnie usłyszała.
-
Ktoś nasłał zabójców na jej ojca i
pozostałych polskich władców. Kto mógł posunąć się do tak szalonego czynu?
Poganie, Niemcy, a może któryś w piastowskich książąt? – Analizowała w
swojej głowie różne możliwości.
-
Jakie rozkazy wydał książę? – Pytanie głośno zadał Arnold, wojewoda płocki.
Zbrojny spojrzał na dostojnika i odrzekł po chwili:
-
Książę każe wszystkim przygotować się na najgorsze. Niech kasztelani uzbroją
chłopów, należy umocnić gród w Michałowie, wszystkie granice, nie tylko z
poganami należy umocnić. Nie wiemy, kto przysłał zabójców, póki co nie wiemy
nic. Książę razem z ciałem swego brata planuje udać się do Krakowa. My mamy
zadbać o bezpieczeństwo księstwa póki nie wróci.
Ludmiła była oszołomiona. Przed
chwilą wróciła do siebie, rozkazała służącym, aby ją rozebrały i
przygotowały kolejną kąpiel w wannie, którą własnie przyniesiono do jej komnaty. Jej trzy
służki podczas napełniania wanny gorącą wodą, którą przynosiły w wiadrach
milczały, ona też milczała, nie miała ochoty na rozmowę. W ciszy weszła do wody
i kazała dziewczętom wyjść. Siedziała tak ponad godzinę, próbowała pozbierać
myśli.
Kolejne
dni były bardzo chaotyczne. Nadciągnął grudzień jednak nikt nie potrafił się
cieszyć z nadchodzącego Bożego Narodzenia, wręcz przeciwnie panowała ponura
atmosfera. Rycerze, zbrojni oraz wcieleni, często siłą do „wojska” synowie
chłopów i mieszczan musieli siedzieć w granicznych grodach oraz strażnicach
wypatrując niebezpieczeństwa. Po ulicach Płocka kręciło się więcej zbrojnych
niż zwykle, podobnie przy bramach miejskich zwiększono ilość wartowników.
Książę Konrad przysłał gońca z listem, w którym wyjaśnił, że wiele ważnych
spraw związanych z pogrzebem brata zatrzymało go w Krakowie.
W
pewnym momencie Ludmiła doszła do wniosku, że nie może tak być w
nieskończoność. Zbliżały się święta, postanowiła, że uda się na płocki targ,
aby sprawdzić, jakie towary oferują podróżni kupcy, których z nastaniem grudnia
pojawiało się w Płocku coraz więcej. Towarzyszyli jej zbrojni z grodu, więc
czuła się bezpiecznie.
Chodziła
od jednego kupieckiego wozu do drugiego. Faktycznie, niektórzy z kupców
przywieźli wiele egzotycznych towarów. Najbardziej lubiła kupców, którzy
opowiadali jej o pięknych europejskich miastach takich jak Rzym, Magdeburg albo
Paryż. Dzięki rozmowom z tymi podróżującymi po świecie ludźmi zawsze
dowiadywała się wielu ciekawych rzeczy. Była to dla niej cenna wiedza. Tego
dnia kupiła dość dużą ilość biżuterii, futer, sukni oraz włoskich butów. Jej
trzy służące musiały jej towarzyszyć i wszystko dźwigać.
Plac
targowy był pełen ludzi, których nie odstraszała mroźna zima. Zresztą tego dnia
wykonywano kilka wyroków śmierci na skazańcach, dla ludzi oglądanie jak kat
ścina przestępcom głowy stanowiło wspaniałą rozrywkę, dzięki której mogli, choć
na chwilę zapomnieć o trudach dnia codziennego i niebezpieczeństwie, które im
grozi ze strony pogan.
Ludmiła
nie była zainteresowana oglądaniem egzekucji, wolała podejść do odzianego w
piękny zdobiony ornamentami roślinnymi płaszcz kupca, którego dostrzegła w
zachodniej części placu. Bursztynowe wyroby, oraz sztylety z ozdabianymi
rękojeściami i pochwami, które miał w swojej ofercie przyciągnęły jej uwagę.
Lubiła broń, a te sztylety wydawały jej się takie piękne i zarazem egzotyczne,
przywiezione z daleka. Kupiec wyjaśnił, że kupił je w Gdańsku od innego kupca,
który zdobył te piękne przedmioty w Brytanii. Podziwianie ich zupełnie
pochłonęło Ludmiłę, która nie dostrzegła kilku zakapturzonych mężczyzn
przyglądających się jej z oddali.
Dopiero
krzyk kobiet zwrócił jej uwagę. Spojrzała w stronę drewnianego podwyższenia i
ze zdziwieniem zauważyła jak kat przeszyty strzałą osuwa się na ziemię. Kilku
mężczyzn, którzy wyrośli jak z podziemi zaatakowało zaskoczonych płockich
strażników, widocznie próbowali uwolnić skazańca, który miał właśnie zostać
ścięty. Zbrojni ochraniający Ludmiłę natychmiast otoczyli dziewczynę
rozglądając się nerwowo zaczęli ją prowadzić w stronę grodu. Trzy służące w
panice dźwigały wszystkie zakupione towary. Ludzie biegali, krzyczeli starali
się uciec z placu targowego. Kupcy w pośpiechu chowali swoje towary, strażnicy
przy miejscu egzekucji walczyli z tajemniczymi zakapturzonymi napastnikami.
Kilka
osób leżało martwych na śniegu.
-
Rzućcie te towary i uciekajcie! – Krzyknęła do swoich trzech służących. Nagle
zaczęła wrzeszczeć widząc jak jedna z jej dziewczyn upada. Wyrwała się
strażnikom i podbiegła do niej. Dziewczyna miała szyję przebitą bełtem
wystrzelonym z kuszy. Była już martwa.
W
pobliżu Ludmiły nagle pojawiło się kilku zakapturzonych mężczyzn, którzy spod
płaszczy wyciągnęli miecze. Strażnicy natychmiast ich zaatakowali. Walka była
bardzo krwawa, martwi byli po obu stronach. Ludmiła zaczęła uciekać w stronę
grodu razem z dwiema służącymi. Przebiegły kilka ulic. Wzgórze Tumskie było
coraz bliżej. Zostawiły za sobą wszystkich walczących i martwych ludzi. Kiedy
już myślały, że są bezpieczne na głównej ulicy prowadzącej do jedynej bramy,
przez którą od strony Wisły można wejść za palisadę otaczającą całe wzgórze
ponownie na ich drodze pojawili się dwaj zakapturzeni napastnicy.
-
O co im chodzi? Czy to mnie chcą dopaść? – Pomyślała Ludmiła i uciekła z
dziewczętami w jedną z bocznych uliczek. Uciekały wąskimi uliczkami, wołały o
pomoc jednak ludzie pozamykali okiennice, i drzwi ze strachu. Niektórzy
krzyczeli, że to kolejny atak pogańskich Prusów. W końcu znalazły otwarte drzwi
prowadzące do stajni na tyłach jednej z płockich karczm. Rozpaczliwie szukały
tam jakiegoś schronienia jednak zakapturzeni mężczyźni szybko je znaleźli.
Służące zasłoniły Ludmiłę, tak jakby swoimi ciałami były w stanie powstrzymać
ostrza mieczy.
-
Córko naszego wroga teraz zginiesz. Bądźcie przeklęci chrześcijanie, za moją
żonę i zamordowaną córeczkę – pruski wojownik chwycił za miecz i sieknął
kolejną ze służących Ludmiły zabijając dziewczynę na miejscu. Kolejny z Prusów
sztyletem zabił ostatnią ze służek.
-
Teraz nadszedł czas na ciebie, chrześcijańskie ścierwo – wypowiadając te słowa
splunął.
Ludmiła
w ich oczach dostrzegała tylko nienawiść. Wiedziała, że zaraz zginie, ci dwaj
nienawidzili jej zapewne za to, że jest chrześcijanką. Musieli stracić kogoś ze
swoich bliskich podczas którejś z wypraw krzyżowych do Prus albo zwykłych
potyczek z chrześcijańskimi rycerzami jej ojca. Teraz zabiją ją w ramach
zemsty.
Próbowała
się bronić, ale nie miała szans z potężnie zbudowanymi pruskim wojownikami.
Jeden z nich złapał ją za szyję i zaczął dusić.
-
Będę cię zabijał powoli, wszystkich was pozabijamy. Atakujecie nas, zabijacie,
wciskacie na siłę swojego Chrystusa. Wasz ukrzyżowany bóg nie pokona naszych Bogów.
A teraz giń! – Krzyknął i uderzył dziewczynę w brzuch.
Upadła.
Krztusiła się i trzymała za brzuch, a on stał nad nią i się śmiał. Całe życie
była otoczona służącymi, które dbały o nią na każdym kroku. Jeszcze nigdy, nikt
jej tak nie obrażał, nigdy nikt jej nie uderzył, a teraz miała zginąć, tylko
dlatego, że jest córką chrześcijańskiego księcia, który walczy w pogańskimi
Prusami. Nie potrafiła się z tym pogodzić!
-
Pora zakończyć twoje nędzne życie – powiedział jeden z Prusów i złapał za
rękojeść miecza. Drugi z napastników stał obok i śmiał się patrząc jej prosto w
oczy. Po chwili ten, który się śmiał
zaczął pluć krwią, odwrócił się i upadł, nie ruszał się... Ludmiła zobaczyła, że ma wbitą w plecy
siekierę. W tym samym czasie spadł też cios od tyłu na drugiego z mężczyzn, który
jednak zdążył się odwrócić i wytrącić napastnikowi nóż z ręki. Był to chłopak
niewiele starszy od niej. Zebrał się na odwagę, chwycił za siekierę i zabił od
tyłu z zaskoczenia jednego z nich. Drugiego chciał załatwić nożem, ale mu się
nie udało. Chłopak zaczął się cofać, widząc miecz, który Prus dzierży w
dłoniach.
-
Uciekaj księżniczko! Uciekaj! – Krzyknął patrząc na Ludmiłę.
Dziewczyna
była jednak zbyt obolała i wystraszona. Nigdy nie widziała na oczy tego
młodzieńca, nie wiedziała, kim był. On jednak ryzykował życie żeby ją ocalić.
Widziała jak pruski wojownik zupełnie ją zlekceważył i odwrócił się do niej
plecami. Całą swoją uwagę skupił na młodzieńcu, który wbił siekierę w plecy
jego towarzysza. Postarała się opanować nerwy, musiała powstrzymać swoje
trzęsące ręce i nogi. Kiedy już się trochę uspokoiła skoczyła na plecy
zaskoczonego mężczyzny, drapała, dusiła, robiła, co tylko mogła…
Młodzieniec
obserwując zaskakujący przebieg wydarzeń chwycił za stojące niedaleko widły i
wbił je w brzuch mężczyzny. Prus wypuścił w ręki miecz i padł na ziemię.
-
Księżniczko nic ci nie jest?! – Podbiegł z wystraszoną miną do dziewczyny.
Patrzyła
na niego, potem spojrzała na ciała swoich dwóch służących, wiedziała, że
trzecia też nie żyje. Wszystkie były z nią od wielu lat, kochały ją i się nią
opiekowały, a teraz były martwe.
Młodzieniec
pomógł jej wstać. Potem wyjrzał na zewnątrz i upewnił się czy jest bezpiecznie.
Pobiegł natychmiast w stronę grodu. Szybko napotkał na jednej z ulic rycerzy,
którzy dobijali ostatnich z zakapturzonych napastników. Przyprowadził ich do
księżnej, która ze łzami w oczach podbiegła do rycerzy.
Kolejny
atak pogan został odparty. W ciągu kilku dni ustalono, że próbowali uratować
skazańca, na którym akurat kat wykonywał wyrok. Widocznie byli z nim jakoś
powiązani. Rycerstwo płockie doszło do wniosku, że atak na księżniczkę musiał
być czymś, czego napastnicy na początku nie planowali. Po prostu księżniczka
znalazła się w złym miejscu o niewłaściwej porze. Sama Ludmiła twierdziła, że
napastnikom od początku chodziło tylko o nią, a skazaniec był pretekstem
mającym odwrócić uwagę rycerzy i zbrojnych, jednak nikt, nawet jej matka
księżna Agafia nie potraktował dziewczyny poważnie.
Jedynym
jasnym punktem dla Ludmiły był starszy od niej o dwa lata, siedemnastoletni
młodzieniec, który ocalił jej życie. Przekonała matkę żeby w ramach
wdzięczności przyjęto go na służbę w grodzie. Miał na imię Falibor i przybył do
Płocka kilka miesięcy temu. Powiedział, że mieszkał w przygranicznej wsi na
północy Mazowsza, ale niestety Prusowie ją spalili, a jego rodzinę wymordowali.
Ludmiła
zawdzięczała mu życie i zadbała żeby został jednym z jej służących, który
będzie sprzątał komnatę i spełniał wszystkie jej zachcianki. Musiała jeszcze
znaleźć kogoś w miejsce trzech martwych służących, dziewczyn, które będą dbały
o jej ubiór, wygląd i wszystkie inne kobiece sprawy.
Falibor
mógł spać razem z innymi służącymi i jadać w grodzie. Dla prostego pachołka,
chłopca stajennego, który stracił wszystko był to prawdziwy awans. Ludmiła o tym
wiedziała, obiecała sobie, że nie pozwoli żeby jej wybawca wiódł dalej żałosny
żywot chłopca stajennego. Falibor powiedział jej, że nie potrafił czytać, ani pisać, nie był też
zbyt biegły w strzelaniu z łuku i walce na miecze. Ludmiła poprosiła Damrokę
oraz Wincentego, dwoje zaufanych zbrojnych z grodu, aby go nauczyli jak
walczyć. Obiecała też, że w podzięce za uratowanie życia sama nauczy go pisać i
czytać.
Falibor
właśnie wszedł do komnaty Ludmiły. Był z siebie dumny, oszukał wszystkich, nikt nawet nie domyślał się prawdy... Spojrzał na łóżko zasłonięte baldachimem, wiedział,
że gdyby go odsłonił ujrzałby śpiącą Ludmiłę, córkę księcia Konrada
mazowieckiego, wielkiego rycerza, chrześcijanina, człowieka, którego
nienawidził i z głębi serca pragnął zabić. Musiał udawać chrześcijanina, głupka
i niedorajdę, który nie umie pisać i walczyć, bardzo długo się przygotowywał do
tej roli i był z siebie dumny. On, Falibor dał radę wszystkich oszukać. Minęły
dopiero trzy dni, od kiedy zamieszkał w grodzie, trzy dni od ataku na Płock.
Cieszył się, że plan opracowany ze szczegółami przez mistrza udało się w
całości zrealizować.
Dorzucił
drew do kominka i upewnił się, że Ludmiła na pewno śpi. Po czym podszedł do
okna i otworzył drewnianą okiennicę. Przyłożył ręce do ust i wydał z siebie
cichy dźwięk, po czym czekał i zerkał w stronę baldachimu upewniając się, czy
księżniczka, aby na pewno śpi. Czarny, specjalnie wyszkolony gołąb właśnie
usiadł na parapecie. Młodzieniec wyjął z kieszeni małą zwiniętą w rulon
wiadomość, pogładził go po piórach i przywiązał do nogi ptaka.
-
Leć do mistrza – powiedział szeptem. Gołąb natychmiast pofrunął, a Falibor
zamknął okiennicę.
Czarny
gołąb leciał nocą nad pogańskimi Prusami, a dokładniej Ziemią Sasinów i ruinami
Lubawy, a potem nad Galindią, aż w końcu dotarł do pruskiej krainy zwanej
Nadrowią. Dopiero tam wylądował z gracją na parapecie pomieszczenia, w którym
było jasno. Mężczyzna, który podszedł do ognia pogłaskał gołębia w nagrodę i
odwiązał wiadomość. Po czym zaczął czytać: „Mistrzu
twój plan się powiódł. Zostałem służącym w grodzie, służę jednej z jego córek.
Chrześcijanie ukłonią się przed naszymi bogami i Tobą mistrzu albo spłoną na
stosach ofiarnych”.
Starzec
z długą brodą i laską uśmiechnął się pod nosem.
-
Jestem z ciebie dumny Faliborze, bogowie nagrodzą cię za oddanie w walce z
naszymi wrogami – powiedział cicho sam do siebie. Po czym wstał i położył list
obok tego, który otrzymał od innego ze swoich szpiegów jakiś czas temu, a
którego treść brzmiała: „Mistrzu plan
został zrealizowany tylko w części. Książę Leszek Biały został zabity, niestety
Henryk zwany Brodatym i Konrad mazowiecki przeżyli. Wszyscy nasi ludzie zabici”.
Kriwe z Romowe usiadł na krześle i się zamyślił.
-
Widocznie taka jest wola Bogów – powiedział po chwili.
[ Nie wiemy
ile nieślubnych dzieci miał książę Konrad mazowiecki. Zapewne sporo z
dziewczynami służącymi na jego dworze, kochankami, z którymi spotykał się po
kryjomu, może nawet z prostytutkami z płockich zamtuzów (domów publicznych). W
tamtych czasach nieślubne dzieci książąt nikogo nie dziwiły, dziecko z
pozamałżeńskiego związku i tak nie miało żadnych praw do książęcego tronu. Co
innego dzieci, które książę Konrad miał ze swoją żoną Agafią Światosławówną.
Wiemy, że było ich dziesięcioro, o jednych wiadomo wiele, a o drugich prawie
nic:
-
Bolesław, Kazimierz i Siemowit – o tych trzech synach Konrada i Agafii w Internecie
i książkach znajduje się sporo informacji. Kazimierz był księciem
kujawsko-łęczyckim, a jego dwaj bracia po śmierci ojca walczyli między sobą o
Mazowsze.
-
Eudoksja – jedna z córek księcia, która urodziła się pomiędzy
rokiem 1215 a 1225. Nie znamy dokładnej daty jej urodzin. Wiemy natomiast, że
była żoną hrabiego Breny Dytryka I z dynastii Wettynów.
-
Ludmiła – kolejna tajemnicza córka księcia Konrada. Urodziła
się prawdopodobnie przed 1225 rokiem, nie wiemy, kiedy zmarła. Możliwe, że
należała do zakonu norbertanek w Płocku. (Umieściłem ją w mojej powieści i
wymyśliłem sobie, że Ludmiła urodziła się w 1212 roku i w wieku piętnastu lat prawie
została zabita przez Prusów podczas podstępnego ataku na Płock. Ot, co taka
moja fantazja!)
-
Ziemmomysł – mało wiemy o tym synu, nie znamy nawet dokładnej daty
urodzin i śmierci. Prawdopodobnie urodził się w latach 1216-1228, a zmarł w
1241 roku.
-
Salomea – jedna z córek księcia Konrada i księżnej Agafii.
Możliwe, że była klaryską w Skale. Urodziła się między 1220, a 1225 rokiem.
Zmarła w 1268 r.
-
Judyta – o niej wiemy trochę więcej, była zoną Mieszka II
Otyłego, urodziła się między 1222 a 1227 rokiem. Zmarła w latach 1257-1263.
-
Dubrawka – kolejna córka księcia, o której niewiele wiemy.
Urodziła się ok. 1230 r., a zmarła w 1265 r.
-
Mieszko – synek księcia Konrada i Agafii, który zmarł w
dzieciństwie. Urodził się ok. 1235 r. i żył jakieś 2-3 lata. ]
Ścibor i wampirzyca z okolic Świecia nad Wisłą
Listopad 1227:
Rycerz
Ścibor obudził się zlany potem. Gród w Świeciu nie był zbyt imponujący,
zaoferowano im tu na noc jeden mały pokój z sianem i skórami, o normalnych
łóżkach z pościelą mogli tylko pomarzyć. Jemu jednak to nie przeszkadzało, podobnie
jego giermkowi, który też wydawał się być zadowolony, ponieważ właśnie chrapał leżąc
na sianie przykryty skórą niedźwiedzia. Obok niego spał Arellis, Prus i zarazem
poganin z galindzkiej puszczy. Ścibor cieszył się, że on i osoby mu
towarzyszące nie musieli szukać noclegu na podgrodziu albo w jednej z
okolicznych wsi. Czasy były niespokojne, a Prusowie kilka razy w miesiącu
organizowali ataki paląc chłopskie chaty, a czasem całe wsie i biorąc ludzi w
niewolę. Wisła zamarzła, więc poganie mogli nadciągnąć z każdej strony i o
każdej porze.
Rycerz
i zarazem były kasztelan z Chrośla na Ziemi Lubawskiej leżał na plecach i
rozmyślał o swoim śnie. Znowu to samo, po raz kolejny śnił o rzezi mieszkańców
Konstantynopola. Te tragiczne wydarzenia zmieniły go na zawsze, dręczyły każdej
nocy w snach krwawych i okrutnych, pokazujących, do czego z powodu żądzy władzy
i bogactwa mogą posunąć się ludzie. Wiedział, że to nie była jego wina, podczas
IV wyprawy krzyżowej zorganizowanej w latach 1202-1204 był tylko giermkiem.
Mimo tego miał koszmary, widział w nich jak chrześcijanie z Europy, wśród
których przybył, mordują mieszkańców Konstantynopola, którzy też byli
chrześcijanami, bogatymi chrześcijanami.
Po chwili wstał, podszedł do okna i
otworzył drewnianą okiennicę. Starał się kroczyć powoli tak żeby skrzypiące
deski nie obudziły Izbora i Arellisa oraz Skarbmiry, Meldi i Drogis, które spały
przytulone do siebie i przywalone zwierzęcymi skórami w tym samym
pomieszczeniu. Mroźne powietrze od razu uderzyło w rozgrzane ciało dumnego
rycerza. Były kasztelan stał i obserwował nocną, zimową scenerię rozświetloną
przez promienie księżyca, który tak jak słońce przez niektórych pogan był
uznawany za bóstwo.
Świecie, gród mały i biedny, z
Płockiem nie mający szans się równać, w jego oczach nie wyglądał żałośnie. O
nie! Ścibor wiedział, że tutejsi ludzie dużo wycierpieli przez ostatnie lata. O
tak! Wojny z Prusami dały im ostro w kość, wiele matek straciło swe dzieci albo
mężów. Dziesiątki mieszkańców grodu i okolicznych wsi na zawsze utraciło swych
bliskich, a wszystko z „winy pogan,
Prusów przeklętych, którzy wiary w Chrystusa przyjąć nie chcą. Mało tego te
pogany przeklęte Ziemię Lubawską i Lubawę zniszczyli, biskupa Chrystiana
przepędzili, ba nawet Ziemię Chełmińską, aż do Wisły zagarnęli” – Ścibor
słyszał podobne opinie w wielu grodach i od wielu ludzi, zarówno kasztelanów
jak i zwykłych zbrojnych oraz kupców. Tu w Świeciu ludzie gadali podobnie, za
całe zło na świecie obwiniali pogańskie plemiona Prusów.
Ścibor jednak wiedział, że poganie
też cierpią, Drogis, poganka i jego towarzyszka, opowiadała mu jak kilka lat temu, kiedy Ziemia Chełmińska
należała jeszcze do biskupa Chrystiana chrześcijańscy rycerze przekroczyli
rzekę Osę i złupili ziemie zamieszkiwane przez pruskie plemię Pomezan. Drogis
miała wtedy osiemnaście lat, jej rodziców zabito, a małą siostrzyczkę
uprowadzono do niewoli. Ścibor wiedział, że Drogis oraz Meldi i Arellis mają za
co nienawidzić chrześcijan. Nawet nie próbował namawiać ich do przyjęcia
chrztu, postanowił jednak, że będzie wszystkich ochraniał. Codziennie modlił
się do Boga żeby zesłał na niego jakiś znak, wskazówkę jak powinien postąpić,
modlił się też za Divana i Mojmirę, których losy były nieznane.
Księżyc
świecił jasno. Ścibor widział stąd palisadę okrążającą gród oraz dachy
drewnianych chat na podgrodziu. Stał jeszcze przez chwilę wypatrując
niebezpieczeństwa. Nic nie dostrzegł, ta noc była spokojna, nigdzie nie unosił
się odór śmierci, nic nie wskazywało na to, że może wydarzyć się coś złego.
Kiedy zamknął okiennicę na zasuwę
podszedł do kominka, w którym przygasał ogień i wrzucił do środka kilka drewek.
Ogień z kominków w grodach i chatach był jedynym źródłem ciepła podczas
mroźnych nocy. Poza nim śpiącym pozostawały tylko skóry zwierząt, którymi
wszyscy się przykrywali.
Cała szóstka wstała wcześnie rano, aby zaraz po
śniadaniu, konno opuścić Świecie. Dachy drewnianej wieży obronnej i mieszkalnej
oraz budynków w grodzie pokrywał białych puch. Najpierw przejechali przez
bramę, która była połączona z palisadą ochraniającą gród. Ścibor zauważył, że
podwojono ilość wartowników. Przy bramie stało aż czterech, a na każdej
drewnianej baszcie połączonej z palisadą dookoła grodu znajdowało się trzech
łuczników. To była ostatnia linia obrony, jeśli poganom albo jakimś innym
wrogom Świętopełka II Wielkiego udałoby się wkroczyć na podgrodzie to musieliby
jeszcze się długo męczyć, aby zdobyć sam gród, w którym mieszka kasztelan
Świecia. Na podgrodziu, które też było otoczone drewnianą palisadą z basztami
wielu ludzi było już na nogach. Kowale i rozmaici rzemieślnicy otwierali swoje
kuźnie i warsztaty, kupcy rozstawiali stoły. Dyby stały puste, do żadnego z
pręgierzy nikogo nie przywiązano. Zresztą gdyby tak zrobiono to taka osoba zapewne
nie przeżyłaby mroźnej nocy.
Meldi
i pozostałe dziewczyny spoglądały na wesołe twarze dzieci rzucających się
śnieżkami oraz dorosłych, którzy mieli raczej ponure miny. Świecie było dość
silnie chronione jednak tutejsi mieszkańcy bali się pogan zza Wisły. Strach
oraz bieda sprawiały, że tutejsi ludzie bardzo różnili się od mieszkańców
Płocka, oraz innych dużych miast takich jak Gniezno, nie wspominając o Poznaniu,
Gdańsku albo Krakowie. Ci, którzy mogli opuścili Świecie już dawno i udali się
do potężniejszych miast albo do grodów położonych w głębi księstwa, daleko od
pogańsko-chrześcijańskiej granicy. Bogatsi kupcy z powodu zagrożenia pruskimi
atakami nie zaglądali tu zbyt często, w „miasteczku” nie było nawet żadnego
zakonu, a w tutejszej szkole parafialnej brakowało nauczycieli. Tylko nieliczni
mogli sobie pozwolić na droższe płaszcze i kaftany, pozostali ubierali się w
zwykłe zwierzęce skóry albo jakieś inne, często dziurawe wełniane znoszone łachmany.
Wyjechali z podgrodzia przez, przed chwilą
otwartą, bramę północną, której strzegło pięciu wartowników uzbrojonych w
topory i tarcze. Kolejnych dwóch stało na drewnianej baszcie obronnej obok
bramy. Kiedy oddalili się mniej więcej kilometr zauważyli przed sobą grupę
kilkunastu chrześcijańskich zbrojnych oraz kilku pasowanych rycerzy, którzy
zmierzali konno w stronę Świecia. Wszyscy mieli szczęśliwe miny, jechali śpiewając
jakąś pieśń w języku polskim. Przed nimi szło dziesięć kobiet i kilkoro dzieci
o pruskich rysach twarzy, wszyscy mieli związane sznurem ręce i bardzo smutne miny. Niektórzy
płakali, maszerowali jak na ścięcie. Poza tym dwa konie ciągnęły wóz
wyładowany różnymi łupami, począwszy od broni, a skończywszy na odzieży i
jedzeniu. Kiedy ich mijali Ścibor dowiedział się od jednego z rycerzy, że
wysłano ich z Gdańska, jako wsparcie do Świecia. Po drodze stwierdzili, że
przeprawią się nocą przez zamarzniętą Wisłę na tereny pogan, aby utrzeć im nosa
i zdobyć z zaskoczenia jak najwięcej łupów. Pochwycili te kobiety pomiędzy
ruinami Grudziądza i rzeki Osy. Zaatakowali ich nocą, kiedy spali w swych
chatach, mężczyzn pomordowali, a kobiety i dzieci wzięli do niewoli, było ich
trochę za dużo, dlatego część musieli zabić.
Ścibor
powinien się cieszyć ze zwycięstwa swych braci w wierze, ale jakoś jego usta
pozostawały smutne. Od czasów wypraw krzyżowych do ziemi świętej przestał
dzielić ludzi na dobrych chrześcijan i złych pogan. Wiedział, że jest
wyjątkiem, rozumiał, że tak jest urządzony świat, kiedy był kasztelanem w
Chroślu poganie też wzięli do niewoli wielu z jego poddanych, atakowali tak
intensywnie, że w końcu musiał kazać wszystkim uciekać w stronę Mazowsza.
Chrześcijanie napadali i mordowali pogan, a poganie robili to samo z
chrześcijanami. Ciągłe wojny, najazdy, branie ludzi w niewolę, mordowanie,
gwałty, tak było wszędzie, gdzie chrześcijanie graniczyli z poganami. Tu pogan
nazywano Prusami, a w Ziemi Świętej mówiono na nich Saraceni lub muzułmanie.
Jechali
w milczeniu, czasem odwracając zakapturzone głowy, aż w końcu rycerze i
niewolnicy zniknęli im z oczu. Meldi musiała powstrzymać Arellisa, którego aż
świerzbiło żeby zawrócić i zaatakować rycerzy. Rozumiała go doskonale, ponieważ
oboje byli poganami, pochodzili, co prawda z Galindii, ale współczuli wszystkim
plemionom pruskim, których członkowie dostawali się do chrześcijańskiej
niewoli. Teraz jednak wędrowali razem ze Ściborem, obiecali sobie, że będą się
trzymać blisko niego. Tak postanowili krótko po tym jak księżniczka Lulki
wyjechała do klasztoru w Trzebnicy na Śląsku.
-
Na szczęście nie widziałam wśród nich znajomych twarzy. Te zniewolone dzieci,
dziewczynki, myślałam, że może któraś z nich będzie… – głos jej się łamał.
Drogis wypowiedziała te słowa dość głośno, dało się w nich wyczuć ogromny
smutek. Dopiero teraz wszyscy zrobili wstrząśnięte miny przypominając sobie, że
dziewczyna pochodzi z Pomezanii, mieszkała razem z siostrą i rodzicami blisko
rzeki Osy. Przed pięcioma laty, kiedy Ziemia Chełmińska należała jeszcze do
chrześcijan rycerze zamordowali całą jej rodzinę, a dziewięcioletnią wówczas
siostrę o imieniu Geniks uprowadzili w niewolę. Drogis miała wtedy szczęście w
nieszczęściu, ponieważ chrześcijanie uznali ją za martwą i zostawili leżącą
blisko ciał rodziców.
-
Gdyby któraś z tych dziewczynek była twoją siostrą to bym ją dla ciebie wykupił
z niewoli – Ścibor tymi słowami chciał pocieszyć dziewczynę, która milczała,
otarła łzy z policzka i przez jakiś czas jechała nie odzywając się do nikogo.
Ostatnie
pięć lat odcisnęło na tych ziemiach straszne piętno. Prusowie opanowali tereny
po drugiej stronie Wisły, czyli Ziemię Chełmińską, zniszczyli Chełmno oraz inne
grody i co jakiś czas przeprawiali się przez rzekę w okolice Świecia atakując z
zaskoczenia wsie chrześcijan. Gród Świecie od dziesięcioleci ochraniał Pomorze
Gdańskie od południa i zarazem strzegł przeprawy przez rzekę. Jednak teraz po
zamarznięciu Wisły poganie nie musieli korzystać z przeprawy, mogli przejść po
lodzie i nękać swych wrogów w każdym miejscu. Tak samo niebezpiecznie tej zimy
było też na Ziemi Dobrzyńskiej, Michałowskiej, Mazowszu i Kujawach, gdzie po
zamarzniętej Wiśle i Drwęcy Prusowie atakowali, co jakiś czas grody i wsie
należące do księcia Konrada mazowieckiego.
Sześcioro wędrowców jechało przez
las po zaśnieżonym szlaku. Byli już ładnych kilka kilometrów od Świecia, mróz
tego dnia ostro dawał się im we znaki. Po drodze zdążyli już minąć jedną wieś,
w której chłopi powiedzieli im, że dwa tygodnie temu oddział około dwudziestu
pogan nadciągnął od strony Wisły, zabił wielu mężczyzn i porwał kilka kobiet w
niewolę.
-
Te pogany w Chrystusa nie wierzące wymordowaliby nas wszystkich, a baby nam w
niewolę porwali albo pogwałcili gdyby nie nadciągnęli rycerze ze Świecia i ich
nie przegonili – tak powiedział im jeden z mieszkańców tej wsi. Podobne
historie słyszeli w wielu mijanych wsiach.
***
-
Przyczyn jest kilka. Dawniej każdy, kto chciał udać się do Gdańska wsiadał w
Płocku lub w Chełmnie do łodzi i płynął Wisłą – powiedział Ścibor.
-
A w Lubawie najpierw się wskakiwało na tratwę albo małą łódź, która płynęła
Drwecą do Wisły, tam przesiadaliśmy się na większy statek i potem z prądem
rzeki aż do Gdańska - dodał po chwili Izbor.
-
I towary też tak transportowaliście? – zapytał Arellis.
-
Oczywiście! Transport rzeczny jest o wiele szybszy od konnego. No, ale pojawili
się paskudni poganie tacy jak ty, którzy nas przepędzili z Lubawy, zabrali biskupowi
nawet Ziemię Chełmińską – powiedział z przekąsem Izbor patrząc na Arellisa,
pogańskiego wojownika z Galindii i zarazem konkurenta w zdobywaniu serca
uroczej Drogis.
-
Widocznie wasz bóg jest słabszy od naszych Bogów – odgryzł się Arellis.
-
Jeśli znowu się pobijecie to was obu przywiążę do drzewa i zostawię na mrozie –
powiedziała Drogis, która jechała razem z Meldi na jednym koniu. Dziewczyna
uśmiechała się i starała zapomnieć o rycerzach i niewolnikach, których minęli
kilka godzin temu. Dziewczyny starały się żeby ich gniada klacz zawsze znajdowała
się między rumakami Izbora i Arellisa, tak było bezpieczniej dla obu narwańców,
którzy we wszystkim ze sobą konkurowali.
Licząca
już piętnaście wiosen Skarbmira jechała na jednym koniu razem z rycerzem i
zarazem byłym kasztelanem, Ściborem. Dziewczynka, którą przed pięcioma laty
Divan ocalił na targu niewolników wypiękniała, jej słomiane włosy sięgały
obecnie kilka centymetrów poniżej ramion, policzki dalej miała rumiane, a rysy
twarzy łagodne. Piersi bardzo jej urosły. Wyglądała jak typowa Słowianka, była
piękna, i podkochiwała się w młodym giermku. Niestety Izbor konkurował z
Arellisem o względy liczącej dwadzieścia trzy wiosny Drogis, która również była
ładna, miała piękne piwne oczy, brązowe włosy i jasną cerę. Drogis, poganka z
Pomezanii, wiedziała, że obaj się w niej podkochują jednak nie miała ochoty na
odwzajemnianie ich uczuć, traktowała obu jak przyjaciół i skupiała się tylko na
odnalezieniu siostry, którą pięć lat temu chrześcijanie uprowadzili do niewoli
z ich gospodarstwa.
Bogowie
lub Bóg muszą mieć niesamowite poczucie humoru skoro sprawili, że tak różne
osoby połączyły się w jedną drużynę, która wyruszyła na poszukiwanie przygód. Meldi
była pogańską kapłanką, ona i Arellis pochodzili z Puszczy Galindzkiej. Drogis
również była poganką, ale urodziła się w Pomezanii. Skarbmira natomiast miała
korzenie słowiańskie, podobnie jak giermek Ścibora Izbor, który pochodził z
Płocka. Chrześcijanie i poganie podróżujący wspólnie. Taki widok dziwił i
zaskakiwał każdego, kogo napotkali na swojej drodze.
Po
opanowaniu przez Prusów Ziemi Chełmińskiej i Ziemi Lubawskiej poganie coraz
częściej organizowali najazdy na ziemie chrześcijan położone po drugiej stronie
Wisły i Drwęcy. Im dalej Ścibor i jego towarzysze wędrowali na północ od
Świecia tym mniej zamieszkanych wsi napotykali na swojej drodze. Chrześcijańscy
chłopi zamieszkujący niegdyś tutejsze wsie położone blisko Wisły zostali
praktycznie wyrżnięci lub uprowadzeni w niewolę przez pogan. Prusowie potrafili
niepostrzeżenie przeprawić się przez rzekę w grupie kilkunastu lub
kilkudziesięciu konnych jeźdźców i spowodować prawdziwe spustoszenie. Zanim
rycerze w Świeciu lub w Starogardzie Gdańskim zdążyli przybyć z odsieczą to po
poganach najczęściej nie było śladu. W ciągu kilku ostatnich lat nie było miesiąca,
w którym Prusowie by nie spalili jakiejś przygranicznej wsi. Chrześcijanie
oczywiście nie pozostawali im dłużni urządzając bezlitosne i krwawe wyprawy
odwetowe.
Czasy były bardzo niespokojne,
zarówno Pomorze należące do Świętopełka II Wielkiego, jak i Kujawy, Ziemia
Dobrzyńska, Michałowska i Mazowsze będące własnością księcia Konrada były
ciągle narażone na niespodziewane ataki Prusów. Chłopi pouciekali z wielu przygranicznych
wsi, gród w Michałowie był ciągle najeżdżany, a tamtejsze rycerstwo nieustannie
prosiło księcia o przysłanie posiłków. Zdarzało się, że niektóre ataki Prusów
docierały aż w okolice Dobrzynia i Płocka.
Belno, taką nazwę nosiła kolejna wieś, którą napotkali na
swojej drodze. Nie wyróżniała się niczym szczególnym, mały drewniany kościółek,
i kilkanaście chat. Na oko mieszkało w niej może ze trzydzieści osób. Szybko
dowiedzieli się, że tak jak w innych przygranicznych wsiach księża pouciekali
ze strachu przed poganami i teraz każdy, kto zapragnął uczestniczyć we mszy
musiał jeździć aż do grodu Świecie.
Było
już prawie południe, więc postanowili zatrzymać się w tutejszej karczmie, aby
coś zjeść i napić się piwa. O tej godzinie w środku znajdowało się tylko kilku
chłopów, którzy zdziwili się na widok obcych. Kiedy Ścibor razem z innymi
wszedł do środka i odchylił płaszcz, karczmarz dostrzegł od razu jego rycerski
pas oraz rękojeść miecza wystającą z pochwy. Obuwie i szaty Ścibora, nie
wspominając o kolczudze pod płaszczem były wiele warte, więc karczmarz się
uśmiechnął i kazał im usiąść przy wolnym stoliku. Od razu przysłał do nich
jedną ze swoich młodych córek. Tutejsze piwo okazało się być wyborne, wszyscy
wypili po dwa kufle. Suszone mięso i placki też smakowały całkiem nieźle.
-
Ten karczmarz opowiedział mi ciekawą historię o pogańskim bogu, kiedy byłem
przy barze żeby mi dolał piwa do kufla – stwierdził Izbor jedząc placek i
zapijając go piwem.
-
Pewnie ci jakichś bajek naopowiadał, a ty mu uwierzyłeś – stwierdził z lekkim
uśmiechem Arellis - jak to naiwny chrześcijanin – dodał po chwili z szyderczym
uśmiechem po raz kolejny drażniąc giermka. Ścibor i pozostali nie zwracali
uwagi na ich słowne utarczki, czekali aż Izbor w końcu opowie im, co usłyszał.
-
Nie wiem, czy to bajki. Starzec powiedział, że jeśli chcemy się dostać do
Starogargu Gdańskiego to będziemy musieli jechać okrężną drogą, od zachodu,
albo od wschodu przez zamarzniętą Wisłę – wymamrotał Izbor popijając swój
browarek.
-
Czemu mamy nadkładać drogi? Kto nam zabroni jechać prosto na północ? – Zapytał
zdziwiony rycerz.
-
Na północ od wsi znajduje się, jak to powiedział karczmarz, Las Demonów. Tam
podobno żyją potwory, każdy się boi zbliżać do tego lasu – wyjaśnił Izbor.
-
Jakie potwory? – Dopytywała Meldi.
-
Nie wiem, karczmarz mówił tylko, że potwory.
Meldi
popatrzyła z obawą na Arellisa. Oboje pochodzili z głębi pogańskiej galindzkiej
puszczy, więc wiedzieli wiele o potworach.
-
Tu na ziemiach chrześcijan potwory wyginęły dawno temu. Tam, gdzie żyją ludzie
ochrzczeni nie ma miejsca dla demonów i innego plugastwa. Tak przynajmniej
słyszałem – stwierdził Izbor.
-
Zło czai się wszędzie. Nawet w Rzymie nocą można się natknąć na wampira albo
jakiegoś innego demona. Kościół je zwalcza, dlatego wiele z tych stworzeń
wolało uciec do Prusów i Litwinów, tam czują się bezpieczniej – wszyscy
siedzący przy drewnianym stole patrzyli z wytrzeszczonymi oczami na Ścibora,
który wypowiedział te słowa.
-
Nigdy nie widziałem wampira albo innego demona. To one istnieją? Mistrzu, mówisz
poważnie? – Izbor był zaskoczony słowami rycerza.
-
W naszym lauksie starcy opowiadali dużo o bogach i demonach. Ja jednak nigdy
żadnego nie widziałem na własne oczy – stwierdził Arellis.
-
Demony naprawdę istnieją – stwierdziła Meldi - to, że ich nie widziałeś nic nie
znaczy.
Wieś
Belno nie należała do zamożnych, a karczma była mała, parterowa, tylko z piwem
oraz jedzeniem. Bez pokoi do wynajęcia. Nigdzie we wsi nikt im nie zaoferował
pokoi na nocleg, więc postanowili przenocować razem z końmi w stajni. Było to najlepsze rozwiązanie, biorąc pod
uwagę fakt, że na zewnątrz panowała mroźna zima.
Skarbmirę
obudziły dźwięki dochodzące z zewnątrz. Wstała i narzuciła na siebie płaszcz,
którym prędzej była przykryta śpiąc na sianie. Nie chciała budzić Ścibora i
pozostałych, wyszła z ciekawości oraz w celu zaspokojenia potrzeby
fizjologicznej. Na zewnątrz królowały ciemności, szła i słyszała chrupanie
śniegu pod stopami. Była coraz bliżej dźwięków, które przed kilkoma minutami ją
obudziły. Okazało się, że kilkanaście metrów od stajni stoi dwóch mężczyzn,
którzy ostro ze sobą dyskutują.
Dziewczyna ich nie widziała, ale za
to słyszała dyskusję obu doskonale. Już chciała odejść, kiedy nagle do jej uszu
dobiegły niepokojące dźwięki. Mężczyźni jakby zaczęli jęczeć, dusić się… Po
chwili już nie wydawali żadnych odgłosów. W miejscu, w którym stali zapłonęło
kilka pochodni, Skarbmira zauważyła, że jeden z mężczyzn trzymających
pochodnię, w wolnej ręce ma zakrwawiony nóż. Po chwili do jej świadomości
dotarł cały tragizm obecnej sytuacji. To byli Prusowie, którzy po ciemku
zaczaili się na dwóch głośno rozmawiających mieszkańców wsi i poderżnęli im
gardła. Teraz zapalali pochodnie i rzucali je na dachy krytych strzechą chat.
Po kilku minutach wieś stanęła w płomieniach. Ludzie w panice wybiegali na
zewnątrz, a poganie zabijali nieuzbrojonych mężczyzn oraz ogłuszali albo
krępowali sznurem kobiety i dzieci.
Skarbmira spanikowała, w jej
niebieskich oczach pojawiły się łzy oraz strach. Zaczęła biec po śniegu z
powrotem w stronę stajni, kiedy ta nagle też zaczęła płonąć.
- To niemożliwe, Izbor, Meldi i inni oni
nie mogą zginąć, nie mogą spłonąć żywcem, Boże proszę obroń ich – pomyślała z przerażoną miną i zaczęła uciekać na
północ, nie miała wyjścia z każdej innej strony biegali ludzie z pochodniami.
Ścibor
obudził się błyskawicznie, trącił łokciem swojego giermka oraz szarpnął
Arellisem. Kazał im natychmiast obudzić dziewczyny i szykować się na najgorsze.
Po kilku sekundach stajnia zaczęła płonąć. Na szczęście wszyscy spali w
ubraniach przykryci swoimi płaszczami. Otworzyli boksy i pozwolili wybiec
spanikowanym koniom. Ścibor chwycił za swój miecz, był wściekły. Pierwszy z
Prusów, który stanął na jego drodze nie miał żadnych szans, rycerz chwycił za rękojeść i silnym ciosem zmasakrował mu
mieczem głowę, po chwili rozpłatał kolejnego z pogan. We wsi rozgrywały się
straszne sceny. Ludzie biegali, niektórzy płonęli żywcem, jeszcze inni leżeli
martwi na śniegu. Płonące drewniane budynki bardzo rozjaśniły ciemności, zrobiło się jasno, prawie jak za dnia. Ścibor najpierw dopilnował, czy wszyscy z jego
towarzyszy wyszli ze stajni, szybko uświadomił sobie, że nigdzie nie widać
Skarbmiry. Prusów było kilkunastu, może nawet dwudziestu. Meldi i Drogis wyjęły
swoje sztylety, Izbor chwycił za miecz i razem ze Ściborem osłaniał dziewczyny.
W
tym samym czasie Skarbmira uciekała na północ od wsi. Kilku Prusów dostrzegło
młodą, piękną uciekającą dziewczynę, która na targu niewolnic by była cennym
towarem. Oczywiście zaczęli ją gonić.
***
Dziewczyna
w ciemnozielonym sięgającym do ziemi płaszczu z głębokim kapturem, który
skrywał jej twarz właśnie wracała ze Starogardu Gdańskiego do swojego domu,
który znajdował się w Lasie Demonów. Choć dom to zbyt duże słowa, była to po prostu drewniana chata, kryta strzechą, z jednym pomieszczeniem na środku, którego znajdowało się palenisko [ognisko]. Dziewczyna na plecach miała przewieszony duży tobołek. Z wielu powodów nie przepadała za ludźmi, nie miała jednak wyjścia i
co jakiś czas udawała się do jednego z ludzkich grodów, takich jak Starogard
Gdański lub Świecie albo do jednej z wsi, aby napić się piwa, które tak lubiła i
usłyszeć najnowsze plotki o tym, co się dzieje na świecie. W jednej z karczm
Starogardu Gdańskiego nocowała kilka nocy, poznała najnowsze informacje o walce
chrześcijan z poganami i teraz wracała do Lasu Demonów, lasu, do którego bali
się wchodzić śmiertelni ludzie. Starała się unikać znanych szlaków i dróg, szła
przez zagajniki i bagna lubiła miejsca, do których ludzie się nie zapuszczali.
Po
drodze widziała z oddali jak kilkunastu chrześcijańskich rycerzy prowadzi w
stronę Starogardu Gdańskiego grupę zapłakanych pruskich kobiet, wziętych do
niewoli, kobiet, które zapewne już nigdy nie powrócą do swych domów i bliskich,
o ile ci bliscy jeszcze żyli.
Miała
siłę, aby je ocalić jednak nie chciała się mieszać do spraw śmiertelników. Nie
pojmowała tego, że przez setki lat ludzie nie potrafili się zmienić, ciągle usprawiedliwiali
się religią, aby organizować na siebie łupieżcze ataki.
Po
kilku dniach marszu w końcu dotarła do wielkiego kamienia, który wyznaczał
północną granicę Lasu Demonów. Dawno temu, jeszcze w czasach pogańskich
Słowianie i Pomorzanie składali na tym kamieniu ofiary swoim bogom. Teraz
kamień spełniał już tylko funkcję znaku granicznego, znaku, którego przekroczenie mogło się skończyć śmiercią dla każdego człowieka...
Nazwa
Las Demonów nie wzięła się z niczego. Kościół chrześcijan w przeciwieństwie do
pogan wszystkie istoty nadprzyrodzone wrzucał do jednego worka, nazywał je
demonami i kazał zwalczać. Dlatego z kraju Słowian po chrzcie Mieszka wampiry,
strzygi, rusałki, wilkołaki, utopce, wiedźmy, czarownice i inni zaczęli uciekać
na ziemie wierzących w wielu bogów Pomorzan, Prusów i Litwninów. Ci, którzy tak jak ona zdecydowali się pozostać w krajach chrześcijan starali się udawać zwykłych
ludzi. Na szczęście większość chrześcijan stanowili strachliwi chłopi, dlatego
miejsca takie jak Las Demonów mogły istnieć. Ludzie słusznie uznali ten las za
nawiedzony i do niego nie wchodzili. Dziewczyna jednak wiedziała, że prędzej,
czy później Kościół chrześcijan przyśle tu swoich rycerzy i egzorcystów, aby
sprawdzić, czy w tym lesie faktycznie mieszkają jakieś demoniczne istoty.
Wiedziała, że jak do tego dojdzie będzie musiała walczyć, albo uciekać.
Dziewczyna,
której twarz zakrywał kaptur przeszła obok kamienia granicznego i weszła do
ciemnego lasu. Przechodząc blisko bagien dostrzegła kilku utopców, bardzo złych
i podstępnych demonów, które rodziły się z dusz topielców i poronionych płodów.
Właśnie rozrywali ciało jakiegoś nieszczęśnika, zapewne chłopa, który wiedziony
ciekawością podszedł zbyt blisko lasu. Utopce z daleka były podobne do ludzi,
miały głowę, ręce i nogi, z bliska wyglądali paskudnie, ich skóra była zielona
i oślizgła, nie mieli włosów, a ich zęby były ostre jak u drapieżników. Lubili
kryć się na bagnach i napadać z zaskoczenia na ludzi, których potem zjadali.
Zakapturzona
chwilę popatrzyła jak rozrywają martwe ciało i poszła w swoją stronę, człowiek
i tak już dawno nie żył. A nawet jakby żył to, dlaczego miałaby ratować
śmiertelnika? W tym lesie czaiły się stwory o wiele straszniejsze od utopców,
mądrzy ludzie wiedzieli, że nie powinni się zapuszczać w te strony, a głupcy?
No cóż, kończyli tak jak ten nieszczęśnik na bagnach.
Następnego
dnia obudziła się o świcie w swojej chatce, położonej w głębi demonicznego
lasu. Znowu śniła o wydarzeniach sprzed kilkuset lat, o tym jak została
ugryziona, a jej życie zmieniło się na zawsze. Stała się istotą, która musi pić
krew żeby przeżyć. Pierwsze miesiące, lata, dekady były dla niej straszne. Nie
potrafiła zabijać ludzi żeby przeżyć. Owszem, czasem, w obronie własnej
zdarzało jej się odebrać życie jakiemuś zbójowi i wypić jego krew. Ale nigdy z
premedytacją nie polowała na niewinnych ludzi. Wiedziała, że jest wyjątkiem,
większość wampirów jest okrutna i nie przejmuje się losami śmiertelników.
Przez
ten sen znowu sobie wszystko przypomniała, nawet to jak przebita strzałami
wpadła do rzeki. Działo się to w okolicy Gniezna, jakieś pięćdziesiąt lat przed
przejściem księcia Słowian, zwanego Dagome na chrześcijaństwo. Dagome otrzymał
na chrzcie imię Mieszko.
- Tak to było jakieś pięćdziesiąt lat
przed chrztem – próbowała poukładać
sobie w głowie szczegóły wydarzeń sprzed wieków – Znalazł mnie w lesie, byłam ranna. Takich jak ja ludzie często zabijali,
nawet, jeśli wierzyli w wielu bogów to obawiali się nas wampirów, ponieważ żywimy
się ludzką krwią. Wtedy tak właśnie było. Zaatakowali mnie z zaskoczenia, gdy
piłam krew upolowanego jelenia, broniłam się, zdołałam zabić wielu z nich.
Polowali na mnie przez wiele dni, naszpikowali moje ciało strzałami, aż w końcu
mnie dopadli. Byli przekonani, że jestem martwa, kiedy wpadałam do Wisły. Zginęłabym
gdyby on mnie nie znalazł. Nawet nie wiem jak długo moje ciało płynęło z prądem
rzeki. Kiedy się ocknęłam on siedział przy mnie, rozpalał ognisko. Zorientował
się, że jestem wampirem, kiedy jeszcze byłam nieprzytomna, każdy chrześcijanin
i większość pogan pewnie by mnie zabiła od razu. On jednak był inny, nie
wierzył w żadnych bogów, ani w jednego Boga, zawsze kierował się swoim
sumieniem. W jego oczach byłam tylko ranną dziewczyną, która potrzebuje pomocy.
To był pierwszy i jedyny raz, kiedy człowiek okazał mi taką dobroć, a potem
obdarzył miłością, był ze mną przez trzydzieści lat, aż do dnia swojej śmierci.
On zmarł ze starości, a ja znowu zostałam sama. Nawet teraz wyglądam tak samo jak wtedy, jak dwudziestoletnia ludzka
dziewczyna.
Wampirzyca
rozmyślałby dalej o przeszłości, gdyby nie głód, który coraz bardziej jej
doskwierał.
-
Czas zapolować – powiedziała sama do siebie.
Starała
się nie opuszczać Lasu Demonów, wiedziała, że na południu znajduje się mała
wioska zwana Belno. Tamtejsi chłopi bali się zbliżać do lasu, ale nigdy nic nie
wiadomo. Po kilkunastu minutach jej wampirze kły wbiły się w szyję upolowanego
jelenia. Krew zwierząt nie dawała jej tyle sił, co krew ludzka, ale nie
narzekała. Natychmiast odegnała myśli o tym żeby udać się do wsi i zaatakować
ludzi. Wiedziała, że sumienie nie da jej spokoju, jeśli skrzywdzi kogoś niewinnego.
Nie rozumiała tego. Inne wampiry zabijały ludzi bez skrupułów, ona tak nie
potrafiła.
Dziwa,
bo tak właśnie miała na imię była cały czas pochylona nad ciałem upolowanego
zwierzęcia. Po chwili wstała i spojrzała na zarośnięte krzakami kamienne ruiny
oraz wystające z ziemi kurhany, które obecnie wyglądały jak białe pagórki
przykryte śniegiem. Niektóre z kurhanów posiadały żelazne drzwi, które z powodu
starości pospadały z zawiasów. Tak, to była kolejna z dziwnych rzeczy, które
można spotkać tu w Lesie Demonów. Ruiny pogańskiej świątyni oraz groby,
wszystko tak stare, że nawet ona, wampir liczący czterysta lat nie pamiętała
czasów, w których ta świątynia była cała. Wiedziała, co nieco, odkryła wiele
zarośniętych szlaków, które wieki temu prowadziły do świątyni. Domyślała się
też, że kurhany są bardzo starymi grobami dawnych władców, którzy rządzili na
tych terenach. W 966 roku, kiedy Mieszko przyjmował chrzest ta pogańska
świątynia była już ruiną tak jak obecnie. Poza tym krótko po chrzcie w okolicy
zaczęły pojawiać się potwory takie jak ona, a ludzie ze strachu przestali się
zapuszczać w okolice lasu.
Lubiła
przychodzić do ruin świątyni, nie bała się upiorów, ani innych demonów.
Wiedziała, że tu nigdy nie spotka żadnego człowieka…
Poczuła
zapach ludzkiej krwi, który ją przyciągał. Był dość daleko, na południe od Lasu Demonów.
Pobiegła w tamtą stronę. Po chwili czuła już zapachy krwi wielu osób,
wiedziała, że dolatują do niej od strony wsi Belno. Musiało się stać coś
strasznego, ludzie byli martwi lub ranni. Jeden z zapachów był o wiele
silniejszy od innych, i znajdował się blisko, gdzieś tu w Lesie Demonów.
Po
chwili usłyszała krzyk dziewczyny.
Kiedy
dotarła na miejsce obserwowała z ukrycia jak piękna, młoda dziewczyna, z
opuszczonym kapturem i rozpuszczonymi włosami o słomianym kolorze ucieka przed
czterema uzbrojonymi Prusami.
Dziwa
domyśliła się od razu, że wieś zapewne napadli Prusowie, a ta uciekająca
dziewczyna jest córką, któregoś z chłopów albo jakąś dziewką, która po
prostu znalazła się w złym miejscu o niewłaściwej porze. Uciekająca niewiasta krwawiła, zostawiała za sobą na śniegu czerwone ślady, napastnicy byli coraz
bliżej, aż w końcu ją dopadli.
Skarbmira
potknęła się o korzeń ledwo wystający znad śnieżnego puchu, prawą rękę miała
zakrwawioną z powodu rany zadanej sztyletem, teraz chyba zwichnęła kostkę. Próbowała
wstać, ale jeden z Prusów złapał ją od tyłu i przygniótł twarzą do śniegu. Po
chwili podbiegli pozostali trzej poganie.
-
Może wezmę ją sobie za żonę! – Powiedział z radością jeden z nich, wkładając
swój topór za pas.
-
Przecież masz już trzy żony. Po co ci czwarta?! – Stwierdził kolejny.
-
Sprzedamy ją na targu niewolników – powiedział ten, który trzymał dziewczynę.
Złapał Skarbmirę brutalnie za włosy i podniósł siłą. Zwichnięta kostka bolała jak
diabli. Musiała stać na jednej nodze.
-
A może się zabawimy? – Stwierdził nagle jeden z napastników – potem możemy ją
sprzedać – dodał po chwili z uśmiechem na twarzy.
-
Taaa bogowie muszą nam sprzyjać, taka młoda – powiedział jeden z Prusów klepiąc
Skarbmirę w tyłek.
Dwóch
mężczyzn złapało dziewczynę za ręce i położyło na plecy na śniegu, trzeci się
śmiał patrząc jak płacze i próbuje się im wyrwać, a kolejny odpiął sprzączkę od
swojego pasa i zaczął zdejmować spodnie.
To
było niczym błysk, stracili życia w ułamku sekundy. Skarbmira nie wiedziała co
się dzieje, czterej Prusowie leżeli martwi. Dwóch miało rozpłatane gardła,
jeden dużą dziurę w brzuchu, a ostatni skręcony kark. Usiadła na śniegu i
spojrzała na człowieka w ciemnozielonym płaszczu, którego twarz zasłaniał
kaptur. Nieznajomy pochylił się nad jednym z martwych Prusów i zdjął z głowy
kaptur. Okazało się, że jest to dziewczyna, młoda, wyglądała na około dwudziestoletnią.
Skarbmira patrzyła z niedowierzaniem i strachem, nie potrafiła wykrztusić
słowa, kiedy nieznajoma otworzyła usta i wbiła swoje kły w szyję jednego z
mężczyzn. Dopiero teraz uświadomiła sobie, z czym ma do czynienia. Słyszała
wiele historii o wampirach, złych demonach, które zabijają ludzi i piją ich
krew. Próbowała uciec, ale ból w kostce sprawił, że znowu się przewróciła. Wampirzyca
nie zwracała na nią uwagi, wypiła krew ze wszystkich czterech ciał.
-
Krew żywych ludzi albo takich, którzy dopiero co zginęli jest najsmaczniejsza –
powiedziała wycierając zakrwawione usta rękawem. W tym samym momencie spojrzała
w stronę Skarbmiry i zaczęła iść w jej stronę.
-
I co ja mam z tobą zrobić? – Powiedziała patrząc w niebieskie oczy przerażonej
dziewczyny.
W
końcu zaczęło świtać. Promienie słoneczne powoli odsłaniały tragiczny widok
zmasakrowanych mieszkańców wsi oraz zgliszcza budynków. Wieś Belno praktycznie
przestała istnieć, tylko dwie chaty i jedna ze stodół pozostały całe. Reszta
zabudowań spłonęła. Ścibor, Arellis i Izbor siedzieli na śniegu i sapali z
wycieńczenia. Przez kilka godzin musieli walczyć, chronili siebie oraz Drogis i
Meldi, które były uzbrojone tylko w sztylety. Prusów, którzy nocą zaatakowali
wieś było zbyt wielu. Poza tym byli doskonale wyszkoleni, zaprawieni w bojach.
Jednak mimo tego nie mieli szans ze Ściborem, jego giermkiem i Arellisem. Ci,
którzy się na nich rzucili leżeli martwi, pozostali uciekli biorąc w niewolę
kilka chłopskich córek oraz pieniądze i cenne przedmioty, które niektórzy
mieszkańcy wsi mieli w swoich chatach.
-
Znalazłam jej ślady – powiedziała Meldi.
-
Jesteś pewna, że to są ślady Skarbmiry? – Zapytał Ścibor.
-
Chrześcijaninie jestem pogańską kapłanką, całe życie żyłam w galindzkiej
puszczy i wiem jak odszukać kogoś po śladach, nawet zimą podczas mrozów!
–
Dobra, dobra wierzę ci Meldi, nie denerwuj się tak – odpowiedział rycerz.
-
Dziewczęta, Arellis i ty mój giermku. Podnieście tyłki, ruszamy szukać
Skarbmiry – dodał po chwili Ścibor. Wszyscy się z nim zgodzili, nikt nie
protestował.
Dziwa
nie rozumiała samej siebie. Ocaliła nieznajomą dziewczynę, zabiła Prusów,
którzy ją ścigali. Powinna na tym poprzestać, ale z jakiegoś powodu zrobiło jej
się żal śmiertelniczki. Wiedziała, że jeśli ją tak zostawi, to prędzej czy
później rozszarpią dziewuchę utopce, strzygi, biesy, czarty albo jakieś inne
licho zamieszkujące las. Postanowiła zanieść ranną w głąb Lasu Demonów do
swojej chaty. Nawet teraz czuła obecność istot nadprzyrodzonych, które kręciły
się w pobliżu, zapewne wyczuły zapach człowieka. Gdyby nie obawy przed wampirem
to już by wpadły do środka i rozszarpały dziewczynę z włosami o słomianym
kolorze. Dziwa wiedziała, że jeśli zostawi ranną samą w chacie to będzie tak,
jakby wydała na nią wyrok śmierci. Miała w skórzanych manierkach trochę zapasów piwa, które bardzo
lubiła. Nie posiadała jednak żadnego ludzkiego jedzenia, ponieważ zawsze się po
nim źle czuła. Ludzkie pokarmy jej nie służyły, często powodowały wymioty. Jej
wampirzy organizm poza krwią akceptował tylko piwo, wino i miód pitny. Miała
problem, wiedziała, że dziewczyna bez pokarmu długo nie pociągnie.
Kiedy
ją złapała i zaczęła nieść do swojej chaty dziewucha ją podrapała. Potem trochę
się uspokoiła, kiedy zauważyła, że wampirzyca próbuje opatrzyć jej ranną rękę i
kostkę. Od ich rannego spotkania minęło już kilka godzin. Sytuacja nie
wyglądała ciekawie. Niebieskooka dziewczyna siedziała na łóżku, nogi miała
podkulone pod brodę, trzęsła się i patrzyła na siedzącą na krześle wampirzycę,
która piła coś z kufla.
-
To piwo. Jeśli chcesz to też ci naleję – powiedziała patrząc na przerażoną
piętnastolatkę.
-
Mnie też zabijesz? Wypijesz moją krew? – Powiedziała roztrzęsiona Skarbmira.
-
Gdybyś nie zauważyła to ocaliłam ci życie – odpowiedziała spokojnie z lekkim
uśmiechem popijając piwo.
-
Pewnie chcesz zostawić mnie sobie na później. Zabijesz mnie jak znowu
zgłodniejesz – odpowiedziała ze łzami w oczach.
-
Kilka tygodni, krew czterech Prusów, którą wypiłam starczy mi na kilka tygodni - powiedziała - Jeśli nie będę musiała walczyć z kimś silnym - dodała po chwili popijając piwo - Zresztą ja rzadko zabijam ludzi, najczęściej poluję na zwierzęta –
stwierdziła – Śmiertelniczko jak masz na imię? – Zapytała zaskakując dziewczynę.
-
Skarbmira – odpowiedziała po chwili milczenia.
-
Ładnie. Ja jestem Dziwa. Tak nazwali mnie dawno temu rodzice zanim zostałam
wampirem – odpowiedziała z uśmiechem popijając swój browarek.
-
To ty byłaś kiedyś człowiekiem?
-
Każdy wampir był kiedyś człowiekiem – odpowiedziała.
-
Daj mi trochę tego piwa – powiedziała po chwili Skarbmira.
Wampirzyca
chwyciła za pusty kufel i wlała do niego ze skórzanego bukłaka złocisty trunek.
Podeszła do łóżka i go jej podała.
-
Boli mnie kostka – skłamała.
Dziwa
nachyliła się, aby sprawdzić opatrunek. Skarbmira wykorzystała sytuację i
chlupnęła jej piwem w oczy. Potem zaczęła uciekać. Szybko zauważyła, że ziołowy
opatrunek wampirzycy działa bardzo dobrze, bo kostka już tak mocno jej nie
bolała.
-
Nie wychodź z chaty! – krzyknęła Dziwa, ale było za późno. Skarbmira biegła
przed siebie, nie potrafiła zaufać wampirowi, była pewna, że to jakaś sztuczka.
Im
bardziej oddalała się od chaty, tym większy strach ją ogarniał. Powinno być
przecież odwrotnie. Nagle zatrzymała się gwałtownie, miała bardzo złe
przeczucie. Dookoła niej pojawiła się mgła, tak gęsta, że nie widziała czubka
własnego nosa. Po chwili usłyszała śmiech, tak straszny, że dostała gęsiej
skórki.
-
Cóż to? Człowiek wkroczył na moje terytorium? – Gruby, demoniczny głos
przeraził dziewczynę.
Mgła
po chwili zaczęła się rozmywać. Oczom dziewczyny ukazała się istota tak
przerażająca, że nie potrafiła się ruszyć, nie była w stanie się odezwać,
patrzyła wytrzeszczonymi oczyma.
-
Będę cię jadł powoli, delektował się każdym kęsem. Długo nie jadłem żywego
człowieka, zawsze tak fajnie krzyczycie, czasem wydajecie dźwięki nie mając
ręki albo nogi. Kiedyś człowiek był w stanie krzyczeć po wyrwaniu obu nóg…
Wyglądasz tak smakowicie…
Bestia
chodziła na czterech nogach, zamiast palców miała duże kopyta. Jej długi pysk był
zakończony zębami wyglądającymi jak kolce. Z głowy wyrastały jej długie,
zakrzywione rogi. Mówiła ludzkim głosem i była ogromny niczym piętrowa karczma.
Jej ciało było owłosione. Nachyliła się nad dziewczyną i ją obwąchała. Potem
otworzyła pysk, jeden ząb był prawie tak duży jak głowa Skarbmiry.
-
Ona jest moja, ty durny Biesie! – Skarbmra znała ten głos, należał do
wampirzycy, od której uciekła.
Bies
odwrócił się od swojej zdobyczy i spojrzał na stojącą dwa metry od niego Dziwę.
-
Wampirzyco odejdź, bo ciebie też rozszarpię!
-
Dziewczyna jest moja! Zostaw ją! – Powtórzyła głosem nie uznającym sprzeciwu i
rzuciła się na demona. Z palców wampirzycy wyrosły długie pazury, którymi
przeorała pysk potwora. Bies syknął z bólu i zaatakował ją swoimi rogami.
Trafił Dziwę z całej siły, jego rogi bez trudu poderwały ją z ziemi i
podrzuciły do góry. Kiedy spadała na dół nadział ją na swoje rogi, a potem
odrzucił w stronę najbliższego drzewa. Uderzenie było potężne, nie dość, że
przebił rogami brzuch wampirzycy, to jeszcze złamał jej kręgosłup.
Ku
zdziwieniu Skarbmiry wampirzyca po chwili wstała, jej kości same wracały na
swoje miejsce, a rana na brzuchu się zasklepiała.
-
Dziś rano solidnie się najadłam – powiedziała z triumfem w głosie i ponownie
ruszyła na biesa.
To
była przerażająca walka, siekała go swoimi pazurami po całym ciele. Była szybka
niczym błyskawica. Oboje krwawili, Dziwa czerwoną, a bies czarną niczym smoła
krwią. Niestety rogata bestia była silniejsza, ciągle przebijała rogami ciało wampirzycy,
której rany goiły się coraz wolniej. Dziwa wiedziała, że biesy są silniejsze od
wampirów, to było prawdziwe szaleństwo tak narażać się dla zwykłej
śmiertelniczki. Po chwili uświadomiła sobie, że w ich stronę zbliżają się jacyś
inni ludzie, nie miała jednak czasu na jakąkolwiek reakcję musiała być cały
czas skupiona na walce z rogatym potworem.
Skarbmira
cały czas nie mogła się ruszyć z powodu strachu. Patrzyła jak wampirzyca ulega
rogatemu potworowi. Nagle poczuła na swoim ramieniu dotyk ręki, a potem
usłyszała głos, znajomy męski głos, który ją uspokoił i sprawił, że cały strach
z niej uleciał.
-
Już dobrze. Musiałaś się bardzo bać. Ten las jest pełen potworów. Nie martw się
już żaden cię nie skrzywdzi – powiedział Ścibor, który stanął obok niej. Uśmiechnęła
się do niego, a potem odwróciła głowę i ujrzała Izbora, Arellisa, Meldi oraz
Drogis. Wszyscy patrzyli z przerażającymi minami na walczące potwory.
-
Chodźmy stąd póki walczą – powiedział Ścibor.
Skarbmira
jednak stała dalej w miejscu i ponownie patrzyła na walkę.
-
Ona zginie – powiedziała po chwili.
-
To wampir, potwór, Kościół każe zabijać takie istoty – odpowiedział Ścibor.
-
Ale ja nie chcę żeby Dziwa zginęła! Dziwa mnie ocaliła, to dobry wampir! –
Wykrzyczała mu to prosto w twarz tak głośno, że słyszeli ją zapewne wszyscy
mieszkańcy Lasu Demonów.
-
Głupia śmiertelniczko, uciekaj póki możesz – krzyknęła wampirzyca, która
resztkami sił broniła się przed okrutnymi atakami biesa.
Skarbmira
patrzyła prosto w oczy Ściborowi. Czterdziestoletni rycerz też na nią patrzył,
patrzył i nie mógł uwierzyć w to, co słyszy, ona jednak mówiła dalej:
-
Tej wampirzycy zawdzięczam życie, zabiła Prusów, którzy mnie ścigali, opatrzyła
moje rany i uratowała przed tym potworem! Wiem, że potrafisz ją ocalić, wiem
jak silny jesteś! Na pewno potrafisz. Proszę cię zapomnij, chociaż na chwilę o
naukach Kościoła, kieruj się sercem! Proszę ocal ją! Błagam cię Ściborze!
Izbora
zatkało, Arellis patrzył i nic nie mówił, tak samo Drogis i Meldi.
-
Ludzie są słabi, zwykły człowiek nie ma szans z biesem. Uciekajcie póki możecie
– powiedziała już ledwo żywa wampirzyca. Bies szykował się do zadania
ostatecznego ciosu swoimi rogami.
-
Kiedy już cię zmasakruję wampirze to zrobię sobie prawdziwą ucztę z tych ludzi –
powiedział swoim demonicznym głosem i ruszył na nią.
Kolejne
sekundy okazały się być decydujące. Nie sądziła, że ludzie mogą poruszać się
tak szybko. Rycerz z brodą w ostatniej chwili złapał ją i pchnął na bok,
rozpędzony bies nie zdążył wyhamować i swoimi rogami przyłożył w duży dąb. Drzewo
złamało się, a rozwścieczony potwór spojrzał ze złością na Ścibora i leżącą
obok niego wampirzycę. Rycerz włożył rękę pod swój płaszcz i wyjął z pochwy
przywiązanej do pasa miecz. Następnie wyciągnął z kieszeni flakonik, którego
zawartość wylał na ostrze. Substancja była bezbarwna.
-
Odsuń się, będziesz mi tylko przeszkadzała – powiedział do rannej wampirzycy.
Dziwa nie kryła zaskoczenia, była co prawda ranna ale ten śmiertelnik mówił z
taką pewnością i siłą w głosie, zachowywał się tak jakby ona, albo ten bies nie
byli dla niego przeciwnikami.
Bies
zaśmiał się swoim demonicznym głosem i ruszył na Ścibora, który ku zaskoczeniu
wszystkich też zaczął biec prosto na potwora, zupełnie tak jakby chciał się z
nim zderzyć głową i sprawdzić, kto wytrzyma uderzenie. Rycerz jednak w ostatniej chwili
skręcił w bok i swoim mieczem przejechał po przedniej nodze biesa. Bestia
zaczęła wrzeszczeć z bólu i wściekłości.
-
Śmiertelniku jak śmiałeś! Co to jest?!
-
My chrześcijanie nazywamy to wodą święconą, to potężna broń przeciwko takim jak
ty – odpowiedział i zaatakował. Dziwa patrzyła nie wierząc własnym oczom.
Rzadko można było spotkać tak dobrze wyszkolonych ludzi. Od razu sobie
uświadomiła, że to nie jest zwykły rycerz. Wiedział jak walczyć z demonami,
znał ich słabe punkty, a w jego oczach nie dało się dostrzec nawet odrobiny
strachu. Po kilku minutach było po wszystkim, bies leżał martwy, śmiertelny
cios w szyję prawie ściął jego wielką głowę. Rycerz otarł miecz o płaszcz i
schował go do pochwy. Potem podszedł do leżącej na ziemi, rannej wampirzycy.
Popatrzył chwilę w jej oczy. Dziwa czuła jakby jego spojrzenie ją przeszywało,
ona się bała, zaczęła odczuwać lęk przed śmiertelnikiem. Rycerz po chwili
sięgnął ręką pod płaszcz i wyjął sztylet. Skarbmira natychmiast podbiegła
prosząc go żeby nie krzywdził wampirzycy. On jednak, ku zaskoczeniu wszystkich
złapał za ostrze sztyletu i pociągnął.
Z
jego ręki kapała krew, jej zapach był niesamowity. Dziwa z trudem się
powstrzymywała przed tym kuszącym aromatem.
-
Dlaczego? – Zapytał rycerz.
-
Dlaczego nie pijesz? – Zapytał ponownie i przysunął rękę pod nos poranionej
wampirzycy.
-
Nie zabijesz mnie? Jesteś chrześcijańskim rycerzem, tacy jak ty zabijają istoty
takie jak ja – powiedziała.
-
To fakt w przeszłości zabiłem dziesiątki demonów, zabijałem też wampiry oraz
pogan. Tobie jednak życia nie odbiorę, zbyt wiele ci zawdzięczam. Ocaliłaś Skarbmirę,
która jest dla mnie jak córka. Wypij moją krew i dołącz do nas jeśli chcesz
przetrwać. Potwory z tego lasu niedługo zginą, nadciągają w te strony okrutni
rycerze, odziani w białe płaszcze, z wyszytymi czarnymi krzyżami. Nazywają ich…
-
Krzyżakami – weszła mu w słowo wampirzyca – Krzyżacy, Joannici i Templariusze.
Trzy potężne zakony służące papieżowi. Okrutni bezwzględni rycerze, którzy
bezlitośnie zabijają istoty takie jak ja oraz ludzi, którzy nie są chrześcijanami.
-
Wampiry są długowieczne. Zawsze dużo wiecie – powiedział z uśmiechem – ten las wkrótce
przestanie być dla ciebie dobrym schronieniem, oni są silni, wielu z nich jest
wyszkolonych lepiej niż ja. Jeśli pójdziesz z nami to zapewnię ci
bezpieczeństwo. Nie masz wyboru, otrzymałaś zbyt wiele ran. Krew czterech
Prusów to zbyt mało, żeby zaleczyć rany zadane zatrutymi rogami biesa.
Dziwa
złapała go za dłoń i wbiła w nią swoje kły. Zaczęła łapczywie pić krew rycerza,
poczuła przypływ siły, którego się nie spodziewała. Ten człowiek okazał się być
jakiś inny, wyjątkowy, pełen tajemniczej siły. Jego krew była potężniejsza od
krwi czterech Prusów razem wziętych, których rano zabiła. Rany zadane przez
zatrute rogi biesa zaczęły się zasklepiać. Po kilku minutach rycerz delikatnie odsunął
jej głowę.
-
Wystarczy, powiedział spokojnym głosem. Jesteś pierwszym wampirem, który mógł
się napić mojej krwi, krwi rycerza szkolonego w Ziemi Świętej od dzieciństwa do
walki z poganami i demonami.
[ Ciekawostka: Juki, wyraz
wzięty żywcem z tureckiego, w którym juk znaczy torbę skórzaną
podróżną. Dlatego używa się zwykle w liczbie mnogiej, że dwie takie torby
zawieszano po obu bokach konia lub wielbłąda, który od tego zwał się „jucznym“. ]
Spis Treści. Moja powieść i przerywniki z nią związane:
Ziemia Lubawska zmierzch starych Bogów (ROZDZIAŁ 3 DROGA DO LUBAWY)
Ziemia Lubawska zmierzch starych Bogów (ROZDZIAŁ 4 W LUBAWIE)
Dnia 5 sierpnia Roku Pańskiego 1222 biskup Chrystian otrzymał Ziemię Chełmińską
Ziemia Lubawska zmierzch starych Bogów (ROZDZIAŁ 6 BISKUP CHRYSTIAN I OBJAWIENIE MATKI BOSKIEJ W LIPACH ZA LUBAWĄ)
Ziemia Lubawska zmierzch starych Bogów (ROZDZIAŁ 7 LAUKS DIVANA NAD JEZIOREM ZWINIARZ POCZĄTEK KRUCJATY 1222 ROK)
Ziemia Lubawska zmierzch starych bogów (ROZDZIAŁ 8 POŁOWICZNY „SUKCES” KRUCJATY PAŹDZIERNIK 1222 ROK)
Ziemia Lubawska zmierzch starych Bogów (ROZDZIAŁ 7 LAUKS DIVANA NAD JEZIOREM ZWINIARZ POCZĄTEK KRUCJATY 1222 ROK)
Ziemia Lubawska zmierzch starych bogów (ROZDZIAŁ 8 POŁOWICZNY „SUKCES” KRUCJATY PAŹDZIERNIK 1222 ROK)
Autor: Tomasz Chełkowski
Kontakt:
ziemialubawska@protonmail.com
Wszelkie prawa zastrzeżone!
Jeśli chcesz skorzystać z moich materiałów najpierw zapytaj mnie o zgodę ;)