piątek, 8 stycznia 2016

Ziemia Lubawska zmierzch starych Bogów (ROZDZIAŁ 11. Rok 1223. Oblężenie Lubawy i kolejna wyprawa krzyżowa)





Legenda mapy:


Miejsca na Ziemi Chełmińskiej, w których w połowie lipca 1223 roku zebrały się dwie armie krzyżowców dowodzone przez biskupa Chrystiana oraz książęta: Leszka Białego, Konrada Mazowieckiego, Świętopełka II Wielkiego (chrześcijańskiego namiestnika Pomorza Gdańskiego) oraz jego brata księcia Warcisława. Do walki z błądzącymi poganami stawiło się też wielu innych europejskich książąt razem ze swym rycerstwem.







Rysunkiem takim oznaczyłem miejsca kontrolowane w pełni lub częściowo przez chrześcijan. Na Ziemi Sasinów (ciemny zielony kolor) w wielu miejscach ludzie mimo przyjęcia chrztu dalej trwali przy pogaństwie (np. w świętym gaju Lobnic w Łąkach Bratiańskich; Krzemieniewie, Gwiździnach, Nielbarku…).












Miejsca kontrolowane przez pogańskich Prusów.



















MAPA PRUS



Pierwsza połowa lipca 1223:

Trzej bracia z gospodarstwa położonego w głębi galindzkiej puszczy, sąsiadującej z ziemią Sasinów, na której biskup Chrystian rozbudowywał Lubawę, właśnie wracało z nieudanego polowania. Znali oni chrześcijan tylko ze słyszenia, uchowali się w swoim małym lauksie nie doświadczając kontaktów z tymi tajemniczymi ludźmi. Słyszeli o nich tylko z opowieści przekazywanych przez starszych. Czasem w głębi pruskiej puszczy żyli ludzie, którzy nie utrzymywali kontaktów ze światem zewnętrznym. Wszak należy pamiętać, że pruskie lauksy podobnie jak chrześcijańskie wsie, były samowystarczalne. Jadło, ubiór, religia wszystkie potrzeby ludzie zaspokajali sobie sami. Prusowie w lauksach i okolicy mieli swoje święte drzewa, gaje i kapłanów. Bogini Kurche była świętą ziemią, po której stąpali, a bóg Perkuns był niebem, które mieli nad głowami. Drzewa lipowe, które ich otaczały były przejściowym mieszkaniem dla dusz kobiecych, które po śmierci ciała czekały na ponowne odrodzenia. Analogicznie drzewa dębowe były takim mieszkaniem dla dusz mężczyzn. Ich religia była bardzo barwna i rozbudowana, a panteon bogów, którym oddawali cześć był liczny.

            W różnych pruskich krainach, w Sasinii, Galindii, Barcji, Sambii i pozostałych zdarzały się pewne różnice, ale ogólnie plemiona pruskie były do siebie bardzo podobne i zupełnie inne od świata chrześcijan. Jedną z podstawowych różnic było to, że Prusowie nie korzystali z pieniędzy. Denary, podatki, cła, myta nie były i obce, po prostu nie pasowały do ich stylu życia. Wszyscy w swoich gospodarstwach byli samowystarczalni. Owszem, pruscy kupcy, którzy udawali się na ziemie chrześcijan często musieli nauczyć się korzystać z denarów - i z innej waluty - ale po powrocie za wielką puszczę nie korzystali z pieniędzy. Wyjątek stanowiły tylko nadmorskie osady. Podobnie było na targach niedaleko Lubawy, na które czasem przybywali chrześcijanie. Oj światy pogańskich Prusów i chrześcijańskich Polaków bardzo się różniły i jednocześnie ze sobą graniczyły, a oddzielała je od siebie tylko wielka, dziewicza puszcza ze swoim gąszczem drzew, bagien, turów, dzikich koni, wilków, duchów, demonów i licznych bóstw. Do tego jedni Prusowie mieli duży kontakt ze światem zewnętrznym, a inni mniejszy bądź zerowy. I tak na przykład Prusowie mieszkający na północnym wschodzie w Sambii [obecnie obwód kaliningradzki] dzięki nadmorskiemu położeniu mogli się udawać na dalekie morskie wyprawy i handlować z obcymi ludami w nadmorskich osadach. Z kolei Prusowie z plemienia Sasinów doświadczyli kontaktu z chrześcijanami dzięki swojemu położeniu - blisko Mazowsza, nieopodal Michałowa. Dlatego Sasinia tak szybko się nawróciła dzięki biskupowi Chrystianowi, a z zachodnich ziem tej krainy utworzono chrześcijańską Ziemię Lubawską.

            Wróćmy jednak do trzech braci, którzy nigdy nie opuszczali swoich ziem i nie mieli kontaktów z chrześcijanami. Mieszkali w swoim gospodarstwie na terenie jedynego na przestrzeni wielu kilometrów lauksu. Otóż bracia ci właśnie są na polowaniu...
            Pięć dni spędzonych na wypatrywaniu zwierzyny oraz sen pod gołym niebem było dla nich wyraźnym dowodem na to, że bogowie im nie sprzyjają. Kiedy wyruszali ze swojego gospodarstwa [kaym] planowali zabić dużego zwierza, który wystarczyłby dla członków ich rodziny. Bogowie jednak nie byli dla nich łaskawi. Najpierw bóg Perkuns zesłał srogie semo [zimę], a następnie bogini Kurche przez ciepłe miesiące dagis [lata] nie dała im wystarczająco obfitych plonów. Z powodu złej, deszczowej pogody żniwa w ich lauksie położonym nieopodal wielkich jezior były wyjątkowo marne. Zebranego zboża ledwo wystarczyło do wykarmienia zwierząt hodowanych w kaym: koni, owiec i kóz.
            Po kolejnej nocy spędzonej w lesie bracia postanowili, że spróbują raz jeszcze i niezależnie od wyniku powrócą do swoich bliskich. Obudzili się o świcie by upolować jelenia, gdy będzie jadł zieloną trawę albo spragniony zbliży się do pobliskiego strumienia. Długo go wypatrywali z łukami i procami gotowymi do strzału, mieli też przy sobie włócznie. Niestety upragniona przez nich zwierzyna się nie pojawiła.
            - Przecież złożyliśmy bogom ofiarę, a kapłanki wywróżyły nam, że polowanie będzie udane. Więc dlaczego po tylu dniach udało nam się złapać tylko kilka królików? Wajdelota ze Świętego Gaju mówił, że z każdego gospodarstwa młodzi synowie mają wyruszyć na polowanie. Jak myślisz, czy pozostałym bogowie sprzyjają bardziej niż nam? - Pytał głośno swoich dwóch braci Asis - chłopak, którego imię w języku Prusów oznacza jesion.
            - Nie wiem, ale nie traćmy wiary może i do na nas bogowie sie uśmiechną. Timens - kolejny z braci - wypowiedział te słowa z rozbawieniem oraz ze zwątpieniem wyczuwanym w głosie. Timens, co w języku pruskim tłumaczy się, jako cień, był z jednej strony doskonałym wojownikiem, a z drugiej wszyscy wiedzieli, że często powątpiewa w istnienie bogów, a nawet czasem niepochlebnie się o nich wypowiada, przez co nieraz miał problemy.
            Asis słysząc powątpiewanie swojego brata zmarszczył brwi, lecz nic nie odpowiedział. Czcił bogów Perkunsa, Pikulsa, Patrimpusa, boginię Kurche i pozostałych bez żadnych zastrzeżeń i wolałby, żeby Timens nie mówił o nich takim tonem, zupełnie pozbawionym szacunku. Asis mógłby zganić go jakoś, ale znał Timensa, aż za dobrze, wiedział, że kłócąc się z nim sprowokuje go do bardziej niestosownego zachowania wobec bogów. Dlatego też milczał.
            Asis uchodził za najmądrzejszego młodzieńca w swoim lauksie, zamieszkiwanym przez niewielu Prusów. Ogólnie cała Puszcza Galindzka była wyludniona z powodu licznych wojen, które toczyły się zanim bracia przyszli na świat z plemionami zamieszkującymi Jaćwież, Barcję i Nadrowię. Poza tym przez wieki liczne plemiona galindzkie walczyły między sobą oraz z chrześcijanami. Wyludniona puszcza była niezwykle trudnym miejscem do zamieszkania, ale mieszkańcy małego lauksu jakoś potrafili przetrwać w ciężkich warunkach. Żyli tak sami od kilku dekad. Puszcza była dla nich jak matka i opiekunka, a Święte Gaje były najświętszymi miejscami, w których oddawali cześć swoim bogom, ucztowali i słuchali nauk wajdeloty oraz kapłanek. Od dawna nie widzieli innych Prusów, z wyjątkiem mieszkańców gospodarstw położonych na terenie ich lauksu.
            Wszyscy mieszkańcy małego lauksu tworzyli coś w rodzaju plemienia. Na ich czele, tak jak u innych Prusów stała starszyzna, która zarządzała drewnianym grodem położonym nad wielkim jeziorem, w którym podobno mieszkały rusałki i pomniejsi bogowie oraz boginki. Asis znał o nich liczne historie opowiadane od dzieciństwa im przez matkę, którą w wiele lat temu, przed ich urodzeniem uprowadzono z ziemi Polan. Kobieta wychowała się, jako niewolnica na ich małym lauksie i została żoną Ramsa - ojca trzech braci. Imię Rams w pruskim dialekcie tłumaczy się, jako cnotliwy, zaiste imię godne ich ojca wielkiego i mądrego wojownika.
            Trzecim bratem był zwinny i niezwykle biegły w strzelaniu z łuku Arellis. Jego imię oznacza orzeł, król nieba. Nie było to przypadkowe, ponieważ Aerllis był szybki i ze swojego łuku potrafił trafić w zwierzynę stojącą od niego w znacznej odległości. Niestety od kilku dni strzelał jedynie do drobnej zwierzyny.
            Cała trójka - Asis, Timens, Arellis - wychowywała się w grodzie i gospodarstwie swojego ojca Ramsa.
            Nagle bracia zamarli. Asis uniósł dłoń, dając tym gestem znak, aby wszyscy się zatrzymali. Do ich uszu coraz wyraźniej dobiegał dziwny dźwięk, jakby łoskot i pomrukiwanie. Coraz głośniejszy dźwięk szeleszczących liści i pękających gałęzi niewątpliwie oznaczał, że coś dużego przedziera się przez suche krzaki. Asis chwycił za swoją włócznię i dał znak Arellisowi żeby poszedł ze swoim łukiem na prawo. Timens, jako największy i najbardziej umięśniony chwycił za swoją włócznię oraz pawęż i czekał na rozwój wydarzeń - po chwili żałował tego, że nie poszedł za żadnym z braci.
            Wszystko działo się niezwykle szybko. Zwierzę z ogromnymi rogami, o wiele większe od byka skoczyło na Timensa, który w ostatniej chwili zasłonił swoją klatkę piersiową ogromną tarczą. Pawęż pękła pod naporem ogromnego cielska i rogów, a pruski wojownik został odrzucony kilka metrów w tył. Jego ogromne umięśnione ciało z ogromną siłą uderzyło w drzewo, leżał zakrwawiony, nie ruszał się.
            Arellis widząc rozwój wydarzeń wystrzelił kilka strzał w stronę tura, bo tak zwało się te zwierzę, które wbiły się mocno w jego cielsko. Rozwścieczona, ranna bestia właśnie pędziła w stronę łucznika próbując go nadziać na swoje długie rogi. Nagle z zaskoczenia z krzaków wyskoczył Asis i wbił swoją włócznię w szyję tura. W tym samym czasie Arellis wpakował w niego jeszcze kilka strzał. Po kilku chwilach ogromna bestia, jedna z największych żyjących w pruskiej puszczy leżała na ziemi między drzewami.
            Asis słyszał liczne opowieści o turach, ogromnych zwierzętach, z długimi rogami zdolnymi do staranowania każdej przeszkody. Wielu opowiadało, że ich ciała ważą tyle, co pięciu tęgich mężczyzn. Asis doszedł do wniosku, że bóg Perkuns wysłuchał jego modlitw i obdarzył ich tak hojną zdobyczą. Leżące na ziemi zwierzę miało sierść koloru brunatnego oraz ogromne rogi o barwie jakby pożółkłej bieli.
            - Asis! Z Timensem jest źle! Chodź tu! Wołanie Arellisa obudziło go z szoku. Dopiero uświadomił sobie, że stoi nad ciałem martwego zwierzęcia, a jego brat leży zakrwawiony przy pobliskim drzewie.
            - Bardzo krwawi, musimy coś z tym zrobić, bo umrze. Asis wiedział, co mówi, ponieważ często podglądał starca, który w lauksie najlepiej znał się na ranach i ziołach. Asis zawsze powtarzał, że chciałby opanować trudną sztukę leczenia.

Tur. Dzikie zwierzę, które żyło w pruskiej puszczy do XVI wieku




Tajemnicza Prusinka o imieniu Meldi, co w języku Prusów tłumaczy się, jako błyskawica, właśnie śpi w swoim łóżku w dużej drewnianej chacie, która jest tylko do jej dyspozycji. Jako jedyna w lauksie mieszka sama, ludzie, od kiedy sięga pamięcią boją się jej tajemniczych mocy, niektórzy czasem mają odwagę poprosić ją, aby przepowiedziała dla nich przyszłość. Jednak zawsze oddalają się z ulgą, kiedy tylko zrobi to, o co ją proszą. Tylko synowie Ramasa – Asis, Arellis i Timens - traktują ją jak siostrę i się z nią przyjaźnią od dzieciństwa. Meldi zdaje sobie sprawę, że jest najbardziej wyjątkowa ze wszystkich kapłanek. Pozostałe kapłanki owszem również czasem miewają wizje, składają bogom ofiary i potrafią przewidzieć przyszłość. Meldi jednak od pozostałych kapłanek różni się tym, że została naznaczona przez bogów, urodziła się podczas burzy, była martwa tak samo jak jej matka, która zmarła podczas porodu. Wajdelota, najstarszy kapłan w lauksie, oraz rada starszych i Ramas obecni podczas porodu kazali spalić ciało matki i jej córki. Jednak w chwili, w której Ramas wypowiedział te słowa w świętą lipę w pobliskim gaju uderzył piorun. W tej samej chwili usta martwej dziewczynki się otworzyły i wydobył się z nich głośny płacz. Wszyscy wiedzieli, co to oznacza. Był to wyraźny znak od bogów, którzy przywrócili dziecko do życia. Bogowie pragnęli żeby dziecko żyło, bóg Perkuns uderzając błyskawicą w lipę, święte drzewo, w którym tymczasowo mieszkają dusze kobiece sprawił, że dusza powróciła z drzewa z powrotem do ciała dziewczynki.
            Meldi wiła się podczas snu, to nie był pierwszy raz, kiedy we śnie doświadczała wizji. Jednak nigdy nie widziała czegoś takiego: Postać w bieli, z krzyżem zawieszonym na szyi, z długą laską, która w górnej części miała ślimakowo zwinięte zakończenie. Postać śmiała się głośno widząc jak grupa wojowników ścina świętą lipę w gaju, ale nie w okolicy. Ten gaj ze snu był gdzieś indziej, należał do innych Prusów. To nie działo się w jej lauksie. Później dostrzegła inną postać, dziwnie ubraną z wielkim pasem. Niewątpliwie był to wojownik, można to było stwierdzić po mieczu, który znajdował się w pochwie przymocowanej do pasa. Wojownik był Panem grodu, który oblegali Prusowie z różnych plemion. Gród upadł, a wojownik z wizji dostał się do niewoli. Z upadającego grodu uciekały kobiety, a wśród nich jedna dziewczyna w jej wieku i dwie dziewczynki. Te trzy – tak Meldi czuła – były bardzo ważne. Nad głową najmłodszej dziewczynki Meldi dostrzegła czarną aurę, co oznaczało, że grozi jej wielkie niebezpieczeństwo. Później jej oczom ukazał się inny wojownik, z takim samym krzyżem na szyi, ale za to wyglądał jak Prus. Walczył mieczem, na którym był wygrawerowany jednorożec, zwierzę święte. Następnie Meldi zobaczyła… Nagle jej sen przerwał krzyk ludzi na zewnątrz chaty. Było już jasno. Nie miała czasu zastanawiać się nad dziwnymi wizjami. Natychmiast wybiegła zobaczyć, co się dzieje.

            Na zewnątrz zauważyła, że w gospodarstwie z innych chat, też powychodzili ludzie. Podobnie w innych gospodarstwach rozsianych na terenie lauksu. Wszyscy zmierzali w stronę chaty uzdrowiciela. Meldi również poszła zobaczyć, co się dzieje. Na miejscu wszyscy się rozstąpili z szacunku do kapłanki, więc mogła podejść bliżej i wejść do środka. Jednak przy drzwiach do chaty dostrzegła grupę mieszkańców lauksu, którzy ciągnęli wóz, na którym leżało coś dużego. Postanowiła podejść bliżej. Nagle jej oczom ukazało się martwe ciała zwierzęcia, które w Puszczy uchodziło za święte. To był tur, martwy tur.
            - Jak do tego doszło? - Zapytała jednego z mężczyzn ciągnących wóz.
            - Synowie Ramasa go zabili. Bronili się przed nim. Zaatakował ich, kiedy byli na polowaniu.
            - Gdzie oni teraz są?
            - W chacie uzdrowiciela, jeden z nich umiera.
            Meldi dobrze znała Asisa, Arellisa i Timensa. Lubiła z nimi przebywać, przyjaźnili się od dzieciństwa. Kiedy wbiegła do chaty uzdrowiciela zauważyła, że w środku jest Ramas, wajdelota i inni kapłani oraz kapłanki. Oczywiście stali też członkowie starszyzny. Kiedy podchodziła do zakrwawionego ciała Timensa łzy same zaczęły jej spływać po policzku. Tak bardzo go lubiła. Najpierw ta wizja, a teraz to. Dziewczyna nie wiedziała, co powinna o tym myśleć. Schyliła głowę i przyłożyła ucho do ust Timensa, nasłuchiwała, nasłuchiwała, nasłuchiwała... i nic nie poczuła. Nie było już w nim życia. Pozostaje wierzyć, że jego dusza przebywa teraz w świętym drzewie dębowym i czeka na ponowne odrodzenie. Odsunęła głowę od ciała Timensa i rozejrzała się dookoła. Nikt ze zgromadzonych w chacie się nie odzywał. Ramas stał i wpatrywał się w ciało swego syna, wierząc, że ten się odrodzi w przyszłości albo w przeszłości.
            Dzięki poświęceniu trojga braci Ramas, jego żona i niewolnicy, jednym słowem wszyscy mieszkańcy ich gospodarstwa mieli, co jeść. W innych gospodarstwach sytuacja też zaczęła być bardziej korzystna, ponieważ polowania się udały. Bogowie widocznie zaczęli im w końcu sprzyjać.

            Meldi nikomu nie opowiedziała o swojej wizji. Po śmierci Timensa i wieści o upolowaniu tura postanowiła, że nie będzie kłopotała nikogo swoimi snami. Doszła do wniosku, że zaczeka do końca obrzędów pogrzebowych. Nie spodziewała się jednak, że to jeszcze nie jest koniec dziwnych i zaskakujących wydarzeń. Następnego dnia w ich lauksie po raz pierwszy od wielu lat pojawili się inni Prusowie, którzy przybyli do nich z daleka. Ani ona, ani starsi od niej Asis i Arellis nigdy nie widzieli obcych. Czasem oddalali się podczas polowania na kilka, kilkanaście kilometrów od granic lauksu, nawet nocowali w puszczy, ale nigdy nie widzieli ludzi z innych lauksów.  Poza tym obcych było wielu, jak opowiadali są z różnych plemion z obszaru całych Prus. Jedni opowiadali, że pochodzą z krainy zwanej Barcją, a inni, że z Warmii. Jeszcze inni swoje rodzinne ziemie nazywali Sambią albo Natangią. Obcy przynieśli dziwne wieści o tym, że idą walczyć z jakimiś wrogami bogów na zachodzie. Tłumaczyli, że niszczą oni Święte Gaje i zagrażają naszym bogom. Meldi słysząc to wszystko była zszokowana i przerażona bestialstwem najeźdźców. Jeszcze bardziej zdziwiła się, gdy usłyszała o objawieniach obcej bogini, którą czczą ci najeźdźcy i o tym, że jeden z ich bogów został ukrzyżowany. Jeden z Prusów pochodzących z Natangii powiedział jej, że ci najeźdźcy nazywają siebie chrześcijanami. Meldi najbardziej zaciekawiły opowieści o ukrzyżowanym bogu, ponieważ słysząc je przypomniała sobie wizje, w której w upadającym grodzie stał drewniany krzyż.
            Ramas jeszcze przed przybyciem obcych na ich ziemie położył ciało syna w swojej chacie. Dzięki sekretowi chłodzenia, który był znany u pruskich plemion ciało Timensa cały czas pozostawało zimne mimo wysokich temperatur panujących na zewnątrz. Goście z innych pruskich plemion śpieszyli się atakować Lubawę, dlatego ucztowanie przy ciele zmarłego nie mogło trwać zbyt długo. Normalnie Prusowie potrafili pić i bawić się przy ciele nawet kilka tygodni. Teraz jednak musiały im wystarczyć tylko trzy dni, bo tylko tyle mogli na nich czekać przybysze. Dlatego też po trzech dniach ucztowania przygotowano stos, na którym spalono ciało Timensa.
            Zgodnie z tradycją droga Prusa na tamten świat musiała prowadzić przez stos grzebalny. Zadaniem płomieni było strawienie zwłok młodego wojownika razem ze wszystkimi przedmiotami, jakich używał on za życia. Tak, więc razem z Timensem spalono jego ubrania, pawęż, włócznię, siekierę, sztylet, kosztowności i wszystko inne, co było wytworzone ręką ludzką i do niego należało. Ponad to na drogę dano Timensowi chleb, dzban miodu i kumys. Obrzęd pogrzebowy we wszystkich pruskich plemionach wyglądał podobnie. Prusowie wierzyli, że rzeczy stworzone ludzką ręką - szczególnie z drewna - mają swoją duszę, która w trakcie palenia ulatuje, aby na tamtym świecie dalej służyć swojemu właścicielowi. Pogrzeb Timensa był, więc taki jak wszystkie pochówki u Prusów, którzy trwali nieprzerwanie w swoich rodzimych wierzeniach. 
            Wszyscy wpatrywali się w płonący stos. Asis, Arellis, Ramas, Meldi, wajdelota, kapłanki, starszyzna i inni mieszkańcy lauksu. Było też wielu z obcych, którzy niedawno przybyli z niesamowitymi wieściami o upadku Świętych Gajów na zachodzie.
            Podczas krótkiego wiecu w Świętym Gaju wajdelota, Ramas i starszyzna podjęli decyzję, że dołączą do wyprawy zmierzającej na zachód. Wszyscy zapragnęli walczyć w obronie swoich bogów.
            Z kobiet - ku zdziwieniu wszystkich - tylko Meldi zdecydowała się wyruszyć na wyprawę u boku swoich przyjaciół Asisa i Arellisa. Obaj już otrząsnęli się po stracie brata i byli gotowi do drogi w nieznane. 


            [ Opis zwyczajów pogrzebowych u Prusów jest jak najbardziej prawdziwy lub zbliżony do prawdziwego. Podobnie opisy tajemniczej techniki zamrażania zwłok i trunków nawet latem przy wysokich temperaturach są historycznie udokumentowane. Pisali o nich między innymi anglosaski podróżnik Wulfstan żyjący w IX w. n.e. oraz Lech Z. Niekrasz w książce pt."Gdzie jesteście Prusai?". A oto dotyczący Prusów cytat z Wulfstana: „Gdy umrze tam jakiś człowiek, nie spalony leży on w swym domu u rodziny i przyjaciół jeden miesiąc lub niekiedy dwa; (…) niekiedy przez pół roku nie są oni spaleni i leżą na wierzchu w swoich domach. A przez cały ten czas, kiedy nieboszczyk jest w domu, piją tam i bawią się aż do dnia, w którym go spalą (...) posiadają taką umiejętność, że potrafią wytwarzać zimno. I dlatego nieboszczyk leży tam tak długo i nie rozkłada się, ponieważ działają na niego zimnem (…). A jeżeli postawi się dwa naczynia pełne piwa lub wody, potrafią oba zamrozić, obojętne, czy jest lato, czy zima”. ]




15 lipca 1223 r. okolice Lubawy.

List:
Raport, który mi przysłałeś był niepokojący. Umocnił mnie w przekonaniu, że Mojmira jest dzieckiem z przepowiedni. To jej narodziny prawdopodobnie zostały przepowiedziane przez Bruteno, pierwszego Wielkiego Kapłana. Pamiętaj, że obiecałeś dochować tajemnicy. Nikomu nie możesz powtórzyć przepowiedni, którą ci opowiedziałem. Przez głupotę nie ześlij na siebie gniewu bogów!
W raporcie pisałeś, że ta dziewczyna zawsze umyka twoim zasadzkom. Nawet podczas Nocy Kupały, kiedy za pomocą magii przywołaliście mgłę ona wam uciekła, tak jakby dysponowała nadprzyrodzonymi zdolnościami. Postanowiłem poprosić bogów o pomoc. Złożyłem ofiarę z trzech niewolników i dwóch turów. Najwyżsi obdarzyli mnie łaską i przemówili do mnie we śnie. Wyjaśnili mi, że Mojmira ma w sobie moc, ale nie jest jej świadoma. Nie zdaje sobie sprawy z tego, kim jest i do czego jest zdolna. Jeśli będzie w niebezpieczeństwie to może użyć mocy nieświadomie, świadomie raczej jeszcze nie potrafi. Na chwilę obecną jej wewnętrzna moc nie stanowi jednak największego problemu. O wiele większe niebezpieczeństwo stwarza Medinis, zdrajca wyrzucony z panteonu naszych bogów, który razem ze starą kapłanką jest naszym zaciekłym wrogiem. Widocznie ta stara jędza kazała mu strzec dziewczyny…
Bogowie są jednak po naszej stronie, dlatego przysłałem ci pakunek. W środku znajduje się mała buteleczka oraz srebrna bransoleta. Eliksir w buteleczce został nasycony mocą osobiście przez boga Perkunsa. Kiedy go wypijesz zyskasz moc dopplera, dzięki której będziesz mógł się zmienić na około godzinę w dowolnego człowieka lub zwierzę. Przybierzesz kształt Divana, kochanka Mojmiry, o którym pisałeś mi w ostatnim raporcie. Musisz ją zwieść i podarować bransoletę, którą ci przysłałem. Bransoleta ma moc niwelowania wszelkiej magii, bez problemu stłumi wszystkie moce dziewczyny oraz zerwie jej połączenie z Medinisem. Wystarczy, że założy ją na rękę.

Dzięki temu będziesz mógł przywieźć Mojmirę do mnie. Czekam na ciebie i dziewczynę.


            Wielki Kapłan Prusów Kriwe z Romowe




- Jak długo szukałeś mnie z tym listem?
- Panie wyjechałem z Romowe dziesięć dni temu.
- Dziesięć dni z Nadrowii pędziłeś przez gęstą puszczę aż tu do Ziemi Sasinów. Ziaste bogowie ci sprzyjali, chcieli żebyś odnalazł mnie jak najszybciej. Wielki Kapłan Kriwe kazał mi coś jeszcze przekazać?
- Mówił, że w ciągu dwóch tygodni, licząc od dnia, w którym wyjeżdżam plemiona z Pogezanii, Barcjii i Galindii oraz Warmii, Sambii i Nadrowi zaatakują Lubawę. To będzie ogromny atak różnych plemion, który raz na zawsze zakończy nasze problemy z tymi chrześcijańskimi szkodnikami.
Pruski zabójca, którego twarz była ukryta pod kapturem czarnego płaszcza uśmiechnął się słysząc słowa gońca, który dostarczył mu list. Po chwili namysłu powiedział:
- Wracaj do Wielkiego Kapłana i przekaż mu, że dostarczyłeś wiadomość. Powiedz też, że niedługo do niego powrócę razem z prezentem, o który prosił w liście.


Zakapturzony mężczyzna w czarnym płaszczu zaraz po oddaleniu się gońca podarł przeczytany list, aby nie dostał się w niepowołane ręce. Był to ten sam człowiek, którego Mojmira spotkała kiedyś na targu w Płocku, ten sam, który próbował ją uprowadzić podczas Nocy Kupały. Nikt poza Kriwe z Romowe nie znał jego prawdziwego imienia. Mojmira mówiła o nim „zakapturzony”, wtajemniczeni nazywali go prawą ręką Wielkiego Kapłana i darzyli wielkim szacunkiem. Poza tym bano się go, ponieważ był najskuteczniejszym z zabójców i szpiegów oddanym bez reszty Wielkiemu Kapłanowi. 



 
16 lipca 1223 r. na Ziemi Chełmińskiej i w Pomezanii:

            W połowie lipca 1223 roku zorganizowano kolejną wyprawę krzyżową. Tym razem celem chrześcijan było umocnienie Ziemi Chełmińskiej, która została przed rokiem spustoszona przez pogan zza rzeki Osy. W przeciwieństwie do krucjaty z 1222 roku teraz chrześcijanie byli lepiej zorganizowani. Na pomoc biskupowi Chrystianowi przybyło o wiele więcej książąt piastowskich. Do walki z pogańskimi Prusami stanął książę krakowski Leszek Biały, jego brat Konrad mazowiecki oraz Świętopełk II Wielki będący namiestnikiem Pomorza Gdańskiego. Razem ze Świętopełkiem II Wielkim przybył Warcisław jego brat. Niestety nie dotarł ze Śląska książę Henryk Brodaty. Surwabuno natomiast pozostał w swoim grodzie na Ziemi Sasinów, ponieważ niepokoiły go raporty zwiadowców donoszące o dużej aktywności pogańskich Prusów w sąsiedniej Pogezanii, Barcji i Galindii. Książę Ziemi Sasinów nie wiedział jak to interpretować. Jego doradcy twierdzili, że poganie z zachodu i północy przemieszczają się w stronę Pomezanii, która lada dzień zostanie zaatakowana przez armię krzyżowców. Surwabuno jednak postanowił zaufać kasztelanowi Ściborowi, który twierdził, że Lubawa jest obecnie idealnym celem, ponieważ całe chrześcijańskie rycerstwo znajduje się w okolicy Grudziądza i jest zajęte przygotowaniami do kolejnej krucjaty.

            Nadszedł dzień 15 lipca 1223 roku, w którym biskup Chrystian stwierdził, że nie ma już sensu czekać na kolejnych krzyżowców. Zgromadził wszystkich razem w okolicy Grudziądza tworząc jedną dużą armię liczącą ok. 3 tys. zbrojnych. Następnie, jeszcze tego samego dnia, wydał rozkaz wymarszu na ziemie pogan położone za rzeką Osą.  Dnia 16 lipca krzyżowcy po spustoszeniu kilku pogańskich lauksów rozpoczęli oblężenie ogromnego grodu zwanego Kwedis. Pierwszy etap polegał na odcięciu dostaw żywności do grodu, czyli okrążeniu go. Następnie rozpoczęto wycinkę pobliskich drzew i budowę maszyn oblężniczych – trebusza i katapulty.  
            Biskup Chrystian oraz dostojnicy, doradcy, książęta zebrali się w namiocie dowódcy, który dopiero, co wzniesiono w obozie krzyżowców. Obóz założono na tyle daleko od grodu, aby strzały obrońców go nie dosięgły, a żołnierze mogli wypoczywać w namiotach.
            - Ekscelencjo biskupie, uważam, że jest nas zbyt wielu. Na ten gród wystarczy spokojnie połowa. Kwedis jest okrążony fosą, więc taranem bramy nie wyważymy. Musimy, więc prowadzić ostrzał i czekać aż się poddadzą lub poumierają z głodu. – Stwierdził Świętopełk II Wielki.
            - Zgadzam się z namiestnikiem. Powinniśmy zostawić tu jedną trzecią armii i wyruszyć z głównymi siłami na Kerseburg. – Dodał Konrad, książę Mazowsza.
            Zebrani w namiocie przytakiwali z aprobatą słysząc rady dostojników. Biskup Chrystian po chwili namysłu odpowiedział:
            - Kwedis jest mało znaczącym grodem. Dlatego zgadzam się z wami. Wyruszmy z głównymi siłami zdobyć Kerseburg.
- Ekscelencjo. Kerseburg jest ogromnym grodem, w którym rządzi rijkas o imieniu Kerse. Podobno zgromadził on liczne bogactwa. Zdobycie go będzie ogromnym sukcesem i zarazem potężnym ciosem zadanym poganom.
Słysząc wzmiankę o bogactwie wielu zebranych się uśmiechnęło.
- Mnie najbardziej doskwiera to, że w Kerseburgu istnieje potężny Święty Gaj, w którym głosi się religię w fałszywych bogów. Musimy zawrócić pogan z tej błędnej ścieżki. Więc postanowione wyruszamy. Pozostawcie tu w armii oblężniczej tysiąc zbrojnych, a pozostałe dwa tysiące przygotujcie do wymarszu.

            [ Na kartach mej powieści postanowiłem dać życie rijkasowi (zamożnemu Prusowi) o imieniu „Kerse” z Dzierzgonia. W mojej książce używam średniowiecznej, starszej niż „Dzierzgoń”, nazwy „Kerseburg”. Wiecie, że ja tego nie wymyśliłem? Już w XIX wieku Max Toeppen pisał, że nazwa „Dzierzgoń” wywodzi się od nazwy „Christburg”, a ta z kolei pochodzi od zamożnego Prusa o imieniu „Kerse”. Najpierw gród i lauks Prusa Kerse nazywano od jego imienia „Kerseburg” lub „Kirsburg”. Z czasem, zapewne po jego śmierci, nazwa ewoluowała w „Christburg”. Nazwę „Dzierzgoń” wymyślili dopiero w czasach późniejszych Niemcy (Krzyżacy albo niemieccy osadnicy).

            Warto mieć świadomość, że „Kerseburg” to dzisiejszy Dzierzgoń. Natomiast nazwa „Kwedis” odnosi się do dzisiejszego Kwidzynia. Kwidzyn w pierwszej połowie XIII wieku był pogańskim grodem nazywanym właśnie Kwedis, który został zniszczony podczas walk z chrześcijanami (tak samo jak w mojej powieści w rozdziale jedenastym). Dopiero w 1233 roku Zakon krzyżacki odbudował i nadał prawa miejskie Kwidzyniowi oraz Toruniowi i Chełmnu na Ziemi Chełmińskiej.

Bardziej szczegółowe historyczne opisy miejscowości umieszczonych na mapie oraz informacje dotyczące odkryć archeologicznych dodałem w rozdziale ósmym. ]




17 lipca 1223 r. w Lubawie:

            Nic nie zapowiadało dramatycznych wydarzeń, do jakich miało niedługo dojść. Ładna słoneczna pogoda, prawie bezchmurna. Ot, co kolejny dzień targowy w Lubawie. Kupcy już wyłożyli swoje towary. Ich stoiska, kramy stały na placu targowym i największych miejskich ulicach. Wszędzie królował gwar, ludzkie rozmowy, śmiechy, bawiące się dzieci, biegające zwierzęta oraz żebracy byli nieodłącznym elementem każdego miasta. Lubawę przepełniało życie. Przy bramach strzegących miasta tak, jak każdego dnia stali strażnicy uzbrojeni w miecze lub włócznie i pobierali opłaty od osób pragnących wejść do środka. Na drewnianej palisadzie okrążającej miasto wartę pełnili zbrojni obserwujący teren. Zamek biskupa, poza zwykłymi zbrojnymi, był dodatkowo strzeżony przez trzech członków zakonu Pruskich Rycerzy Chrystusowych. Pozostali rycerze z tego zakonu wyruszyli, jako ochrona biskupa Chrystiana na Ziemię Chełmińską, gdzie gromadzili się krzyżowcy pragnący wziąć udział w kolejnej wyprawie krzyżowej.
            Mojmira i Drogis wykorzystując piękną pogodę postanowiły wyruszyć na targ. Słyszały, że pojawiło się w Lubawie wielu nowych kupców z rzadkimi towarami. Chciały zweryfikować te plotki osobiście.
            Było dopiero wczesne przedpołudnie, ale mimo tego targ był pełen ludzi. Dziewczyny chodziły od stoiska do stoiska aż w końcu dostrzegły kupca ubranego w drogo wyglądającą ciemnozieloną koszulę i czarne spodnie. Obok niego stały trzy dziewczyny, wszystkie uzbrojone.
            - Widzę, że towary naszego Vidgautra wam się spodobały. Przywieźliśmy je aż z Sambii. Stamtąd pochodzimy. O przepraszam nie przedstawiłam się. Mam na imię Schannon i podróżuję razem z nim i tymi dwiema. Ta po lewej ma na imię Hilde, a tamta to Meara.
            - Ja mam na imię Mojmira.
            - A ja jestem Drogis.
            Schannon i jej towarzysze stanowili niecodzienny widok. Ich stroje, uzbrojenie, styl zachowania się pokazywały, że pochodzą z daleka. Jednak to Schannon Mojmirze najbardziej przypadła do gustu. Była bardzo wesoła, miała niebieskie oczy i kasztanowe włosy. Była niższa od Vidgautra, kupca, z którym przybyła. Ciągle się uśmiechała i opowiadała o tym jak usłyszawszy o objawieniach chrześcijańskiej bogini postanowili przyjechać do Lubawy aż z nadmorskiej osady na Półwyspie Sambijskim. Natomiast Drogis znalazła wiele wspólnych tematów z Mearą.
            Mojmira i Drogis tego dnia zaprzyjaźniły się z całą trójką dziewcząt. Wszystkie postanowiły zostawić Vidgautra przy stoisku i ruszyć na zwiedzanie Lubawy. Najpierw Drogis opowiedziała im o tym, że w miejscu objawień maryjnych znajdował się pogański Święty Gaj pełen lipowych drzew. Potem Mojmira zaprowadziła wszystkich do kościoła, gdzie opowiedziała o licznych cudach dokonanych za sprawą małej drewnianej figurki Matki Boskiej, która przed rokiem objawiła się w świętym gaju. Schannon, Meara i Hilde z ciekawością przyglądały się małej drewnianej figurce przedstawiającej matkę z dzieciątkiem.
            Po wyjściu z kościoła ruszyły do najbliższej gospody na kilka piw i coś na ząb. Później Mojmira i Drogis pokazały im zamek biskupa i gród księcia Surwabuno znajdujący się niedaleko murów miejskich. Około południa wszystkie wróciły na lubawski targ zobaczyć jak Vidgautr radzi sobie ze sprzedażą towarów.
            - Spotkajmy się jeszcze. Wszyscy zatrzymaliśmy się „Pod rozbrykanym kucykiem”. To ładna karczma, przy budynku cechu piwowarów. – Stwierdziła Schannon.
- Daje w niej występy wyjątkowo uzdolniony bard. – Dodała z uśmiechem i lekkim zaczerwienieniem na twarzy Meara.
- Coś często mówisz o tym bardzie. Chyba podoba ci się nie tylko jego śpiew.
Słowa Hilde sprawiły, że Meara zrobiła się jeszcze bardziej czerwona i zawstydzona. Mojmira i Drogis śmiały się z jej zawstydzenia, a Schannon poklepała przyjaciółkę po głowie. Po chwili Mojmira dostrzegła w oddali Divana, który krążył po targu jakby kogoś szukał. Powiedziała do dziewczyn, że zaraz wróci i im kogoś przedstawi.
- Kogo ona chce nam przedstawić? – Zapytała Hilde.
- Tamtego mężczyznę. Widzisz tam, przy stoisku z bronią. Ma na imię Divan. Oni są razem. – Powiedziała Drogis. 

            Mojmira była zaskoczona widząc Divana. Liczyła, że spotkają się dopiero wieczorem w karczmie. Zaczęła mu opowiadać o kupcu z Sambii, którego towary przed chwilą oglądała. Chciała go zabrać i wszystkim przedstawić. On jednak nie bardzo chciał słuchać, nalegał, aby poszła z nim. Zaprowadził ją w jedną z pobliskich bocznych uliczek, których pełno było w Lubawie. Dziewczyna była zdziwiona jego stanowczością. W końcu znaleźli się w miejscu bez świadków, na tyłach budynku cechu lubawskich szewców, którzy handlowali obuwiem.
            - O co chodzi? Jesteś dziś jakiś inny. Jakbyś się czegoś obawiał.
            „Divan” ku zaskoczeniu Mojmiry kazał jej zamknąć oczy. Następnie ją pocałował.
            - Może się tak za mną stęsknił, że nie chciał czekać do wieczora, aż się spotkamy w karczmie? – Pomyślała.
            Po chwili poczuła, że „Divan” łapie ją za nadgarstek lewej ręki i coś na nią zakłada. To była bransoleta, szeroka, srebrna, piękna ze zdobieniami wyglądającymi jak runy.
            - To prezent dla ciebie. – Powiedział.
             Mojmira się uśmiechnęła. Po chwili poczuła jak ręka ja piecze, a bransoleta zaciska się na nadgarstku. Później straciła przytomność.



17 lipca 1223 r. Lubawa i okolice:

            Divan pędził konno do Lubawy jak szalony. Przysnął tylko na chwilę, rzadko zdarzało mu się spać za dnia. We śnie usłyszał jedno krótkie zdanie: „Chrześcijaninie i zdrajco naszych bogów Mojmira jest w niebezpieczeństwie. Ja już nie mogę jej strzec”. Obudził się zlany potem i kazał natychmiast siodłać swojego konia o imieniu Witra. Wojskiemu, swojemu zastępcy wydał rozkazy, że ma dowodzić kasztelanią póki nie wróci. Wyjechał z grodu nad Jeziorem Zwiniarz w swojej kasztelani galopem. Droga wiodąca do Lubawy była dość szeroka. Masowe sprowadzanie osadników i ciągłe wycinanie drzew bardzo przetrzebiły puszczę. Imię jego rumaka nie bez powodu tłumaczyło się, jako „wiatr”.
            Najpierw wpadł do grodu księcia jednak tam od Skarbmiry dowiedział się, że Mojmira i Drogis ruszyły razem na lubawski targ. W samym mieście doświadczył czegoś dziwnego. Spotkał Drogis, która też szukała Mojmiry i zapytała go gdzie ją zabrał. Divan tłumaczył jej, że dopiero przyjechał do Lubawy i jeszcze nie widział się z Mojmirą. Drogis była zdziwiona i uparcie twierdziła, że Mojmira zauważyła go przy jednym ze stoisk i potem razem gdzieś poszli.
            - Drogis ja dopiero przyjechałem. Nie widziałem się dziś z Mojmirą! Dziewczyno, po co miałbym kłamać!
            Divan zaczynał się niecierpliwić. Po chwili przeprosił Drogis za to, że uniósł głos i poprosił jeszcze raz żeby mu wszystko opowiedziała, o tym, co robiły, z kim rozmawiały.
            Im więcej się dowiadywał, tym większy niepokój go ogarniał. Wiedział o tym, że Mojmirę ścigali uzbrojeni ludzie podczas Nocy Kupały. Mojmira w końcu opowiedziała mu też o dziwnym głosie, który wówczas ocalił jej życie. Miał też w pamięci dziwne wydarzenia, do których doszło przed rokiem. Wówczas zaatakowały ich zwierzęta, kiedy wracali po zwycięskim oblężeniu Pikowej Góry. To właśnie wtedy poznał Mojmirę.
            Wszędzie o nią pytał jednak nikt nic nie wiedział. W grodzie, w mieście, nawet na zamku. Niektórzy rozpoznawali jej opis, mówili, że była z innymi dziewczynami, ale nikt nie potrafił powiedzieć mu niczego konkretnego. On jednak czuł, że Mojmirze grozi niebezpieczeństwo. Jeszcze nigdy nie miał tak realistycznego snu. Musiał myśleć szybko.
            Divan wpadł do miejskiej stajni, w której prędzej zostawił konia. Zabronił stajennemu zdejmować siodło. Czuł, że Witra powinien zostać osiodłany. Teraz wiedział, że jego decyzja była słuszna. Wystrzelili z Lubawy niczym strzała. Witra pędził w stronę puszczy, piana leciała mu z pyska.
            - Abym tylko zastał ja w chacie. Tylko ona może mi pomóc.
            Im bardziej oddalał się od Lubawy, tym więcej drzew mijał. Najpierw jednak przejechał obok miejsca, w którym kiedyś znajdował się lipowy pogański gaj i wielkie drzewo, na którym przed rokiem objawiła się Matka Boska. Teraz po gaju nie było śladu, wszystkie drzewa wycięto z rozkazu biskupa. Kilka kilometrów od miasta wjechał do lasu, a potem był już w gęstej puszczy. Musiał zwolnić, ponieważ miejsce, do którego jechał było oddalone od znanych szlaków, a co za tym idzie ciężko było tam galopować. Nikt się w te tereny nie zapuszczał. Po około dwóch godzinach jazdy nagle dookoła niego pojawiła się gęsta mgła. Zsiadł z konia i zaczął iść przed siebie. Witra kroczył za nim. Nagle na jego twarzy pojawił się uśmiech.
            - Znalazłem!
            Wszedł do chaty, w której przy stole na drewnianym krześle siedziała staruszka i piła jakieś zioła.
            - Więc wróciłeś do mnie po ponad roku. Mała Skarbmira ma się dobrze?
            - Przecież wiesz stara kapłanko. Ty zawsze wszystko wiesz.
            - Czasem lubię zapytać, tak jakbym była zwyczajną staruszką. Więc czego ode mnie chcesz?
            - Zapewne już wiesz, że Mojmira zaginęła?
            Po prostu ruszyła w dalszą drogą, na końcu, której zrozumie swoją rolę w grze bogów.
            - Grze bogów?
            - To nieważne, Divanie.
            - A co jest ważne stara kapłanko?
            - Ważne było to żeby mała Skarbmira przeżyła. Dlatego przed rokiem ją uzdrowiłam. Ważne było też to żebyś zaopiekował się Mojmirą, aż do tej chwili. Teraz twoja rola się skończyła. Wracaj do swej kasztelanii Divanie.
            - Co się z nią stało?! Mów stara kapłanko! Nie ruszę się stąd póki mi nie powiesz!
            Divan usiadł na krześle i patrzył na staruszkę, która niewzruszenie brała kolejny łyk ziół. Po chwili zapytała:
            - Kochasz ją?
            - Przecież wiesz. - Odpowiedział.
            - W tym wszystkim Divanie nie jest istotne to, co ja wiem. Pytam o to, co ty wiesz, albo raczej, co czujesz. Więc kochasz Mojmirę?
            - Tak kocham.
            - A gdybym ci powiedziała, że ona nie jest do końca człowiekiem?
           - I tak ją kocham. Widziałem wtedy w puszczy ciała spalonych zwierząt. Jakaś nadprzyrodzona siła zabiła bestie, które na nią polowały. Coś wówczas ocaliło Mojmirę i nie był to człowiek.
            - Wiesz tylko, że dookoła niej dzieją się rzeczy nadprzyrodzone. A jeśli bym ci powiedziała, że ona jest demonem?
            - To musiałby być dobry demon, który modli się do chrześcijańskiego Boga. Czy ktoś tak dobry jak Mojmira może być demonem?
            Staruszka uśmiechnęła się, po czym powiedziała:
            - Ona faktycznie nie jest demonem. Chociaż z drugiej strony, jeśli twoi księża dowiedzą się prawdy o niej to będą chcieli ją zgładzić.
            Divan zbladł. Przez chwilę w chacie zapanowała cisza, którą przerwały słowa kasztelana:
            - Mimo wszystko kocham ją, nie chcę bez niej żyć.
            - Widzę, że nie zmienisz zdania. Uprowadzili ją ludzie Kriwe, zwanego Wielkim Kapłanem. Słyszałeś o nim. Wśród chrześcijan krążą plotki o wielkim wajdelocie zwanym papieżem Prusów. To właśnie on. Właśnie wiozą ją do niego.
            - Czyli gdzie?
            - Święty Gaj, w którym znajdziesz Kriwe znajduje się w Romowe. Potężna magia skrywa jego dokładną lokalizację. Jeśli chcesz odnaleźć Mojmirę musisz udać się do Nadrowii i odszukać Kriwe. Więcej ci powiedzieć nie mogę.
            Divan wybiegł z drewnianej chatki niczym huragan. W Lubawie kupił rzeczy najbardziej potrzebne do długiej podróży. Napisał trzy listy, do wojskiego, który jest jego zastępcą w kasztelanii, do Ścibora oraz do księcia Surwabuno. Napisał im, że wajdelota Kriwe z Romowe kazał porwać Mojmirę. A on rusza do Nadrowii, aby ją uratować.  Divan wiedział, że nie ma innego wyjścia. Czuł, że listy tego typu zdziwią wszystkich, zwłaszcza księcia Surwabuno, ale zupełnie się tym nie przejmował. Jeśli spyta księcia Surwabuno o pozwolenie na podróż do Nadrowii to ten mu nie pozwoli, ponieważ jest kasztelanem, który musi na miejscu wykonywać swoje obowiązki. Stwierdził, więc, że napisze listy i postawi wszystkich przed faktem dokonanym. Pragnienie ocalenia ukochanej przesłoniło mu wszystkie inne sprawy. Nagle chęć odnalezienia Mojmiry stała się dla niego najważniejsza. Szybko w Lubawie znalazł wolnego gońca, który za odpowiednią opłatą zgodził się rozwieść jego listy.
            Dopiero, kiedy na jednej z lubawskich ulic patrzył na gońca odchodzącego z listami zaczęło do niego docierać, na co się porywa, jak daleko jest pruska kraina zwana Nadrowią. Nigdy tam nie był, dlatego stwierdził, że najbezpieczniej będzie ruszyć na zachód, poprzez Ziemię Chełmińską dotrzeć do Wisły, a potem statkiem popłynąć tą rzeką aż do Gdańska. Tam popłynie na Półwysep Sambijski jednym ze statków kupieckich, których z Gdańska do nadmorskich osad w Sambii pływa wiele.
- Sambia graniczy z Nadrowią, więc tak chyba będzie najlepiej. – Powiedział sam do siebie i pogalopował siedząc na grzbiecie Witry.

 [ Divan historię związaną z atakiem zwierząt na Mojmirę opowiadał przyjacielowi w rozdziale siódmym. Kto nie pamięta niech przeczyta. ]
Noc z 17 na 18 lipca 1223 r. w Świętym Gaju Lobnic oraz w kasztelanii Ścibora:
Wiec z wajdelotą w Lobnic.

Pod ochroną nocy w Świętym Gaju Lobnic zebrali się na tajnym wiecu ci, którzy przy starych bogach trwali. Byli wśród nich Doroth, którego gród znajduje się w lauksie na wysokim wzgórzu niedaleko Ciemnika
[ w Kurzętniku, na zamkowej górze ], Cropolin z Nielbarka, Nags z Krzemieniewa oraz Gwizd z Gwiździn. Oficjalnie wszyscy stosowali się do słów zakapturzonego wysłannika przysłanego przez Wielkiego Kapłana Kriwe z Romowe, który kazał im „przekazać, że w tej walce wasze lauksy nie będą osamotnione. W głębi Prus wiele plemion niedługo rozpocznie przygotowania do ataku na chrześcijan. Jednak na razie postępujcie tak jak nakazał wam (…) wasz wajdelota. Zwódźcie i oszukujcie chrześcijan. Niech myślą, że jesteście ich przyjaciółmi, a kiedy nadejdzie czas wbijecie im nóż w plecy i w niewolę weźmiecie ich kobiety. Kiedy bogowie dadzą (…) znak w stronę Lubawy wyruszą setki wojowników z Sambii, Nadrowii, Natangii, Warmii i Pomezanii oraz Pogezanii. Wszyscy się sprzymierzą, aby pokonać chrześcijan”. [cytat jest fragmentem rozdziału 9].


            No i ten znak, zapowiadany w kwietniu teraz się ukazał. To był sen, w którym wajdelota z Lobnic widział Wielkiego Kapłana Kriwe z Romowe. We śnie otrzymał instrukcję, aby wzniecić bunt przeciwko kasztelanowi Ściborowi, zaatakować go tak by nie był w stanie wyruszyć na pomoc oblężonej Lubawie.
            Na wiecu zebrali się wszyscy wierni, aby dopracować szczegóły ataku na kasztelanię Ścibora. Już od dawna potajemnie wszystko przygotowywali. Każdy z nich wiedział, że decyzje, które zapadają na wiecu są ostateczne. A na tym wiecu miała zostać podjęta decyzja o natychmiastowym rozpoczęciu buntu przeciw kasztelanowi. Najpierw kapłanki odprawiły rytuały do pruskich bóstw żeńskich, następnie rozpoczęły się wróżby, aby wybadać, czy bogowie dadzą im zwycięstwo. Była to raczej formalność, wymóg tradycji, ponieważ wiedzieli, że w tej walce bogów mają po swojej stronie.
            Ważną część wiecowych obrzędów stanowiły wieszczby. Poganie byli materialistami, wierzyli, że ofiary składane bogom są zapłatą za otrzymane łaski. Jeśli za coś dziękowali, albo czegoś chcieli to składali ofiary. Im lepsza ofiara tym pewniejsze było to, że bogowie ich wysłuchają. Tej nocy na kamieniach ofiarnych i przy świętym ogniu oraz świętym drzewie składano liczne ofiary z łupów wojennych, płodów roli i zwierząt, które zabijano i spalano. Nadchodząca walka miała przynieść zwycięstwo nad najeźdźcami, nad chrześcijanami, którzy byli wrogami ich religii. Dlatego Prusowie nie szczędzili ofiar. Zabili w ofierze dla bogini Kurche i boga Perkunsa wiele owiec, byków, kur oraz kilka koni. Jednak najważniejszą z ofiar stanowili chrześcijanie, których za dnia zwabili w odludne miejsce i związali czekając na wieczorny wiec. Specjalnie wybrali ludzi nietutejszych, takich, którzy pielgrzymowali traktem w stronę Lubawy. Nie pochodzili stąd, więc nikt ich nie będzie szukał.
            To było trzech mężczyzn i jedna kobieta. Każde z nich przywiązywano po kolei do kamienia ofiarnego i podrzynano gardło, aby krew wypełniła misę ofiarną. Kiedy misa była pełna krew przelewano do specjalnego naczynia. Później ciała całej czwórki spalono w świętym ogniu. Składanie ofiar z ludzi, zwłaszcza chrześcijan było najmilsze bogu Perkunsowi i bogini Kurche. Wajdelota chodził z naczyniem wypełnionym ludzką krwią i polewał nią ostrza mieczy, włóczni, toporów i innych broni. Obrzęd ten stanowił ostateczne uświęcenie broni, która zostanie wykorzystana do walki ze złem, do walki z chrześcijanami, którzy próbują im narzucić swoją irracjonalną religię w jednego Boga wiszącego na krzyżu.
            Kiedy wszystkie obrzędy się zakończyły wajdelota przemówił:
            - Moje oczy się radują widząc tylu wiernych gotowych oddać życie za nasze Święte Gaje, za boginię Kurke, boga Perkūnsa i wszystkich innych bogów. Przybyliście tu, ponieważ wiara jest w was silna, wiecie, że chrześcijanie niszczą puszczę i za nic mają nasze wierzenia. Musimy ich wszystkich zabić lub wypędzić. Na szczęście w walce tej wesprze nas wielki wajdelota Kriwe z Romowe. Walka w obronie rodzimej wiary, walka w obronie wierzeń przodków jest naszym świętym obowiązkiem. Nie możemy pozwolić im, aby w Lobnic i Ciemniku tak jak w Lipach zgasili święty ogień i wycięli święte drzewa. Musimy ich zgładzić, a kasztelana Ścibora złożyć bogom w ofierze. To jedyne wyjście.
            Gwizd, Nags oraz pozostali wojownicy kiwali głowami okazując w ten sposób, że się w pełni zgadzają ze słowami swojego kapłana. Podobnie pozostali, których potajemnie w Świetym Gaju Lobnic zebrało się kilkuset.
            - Jeśli ktoś jest przeciwnego zdania niech teraz nas opuści. - Kontynuował wajdelota. - Widzę, że wszyscy zostaliście. Dobrze, niech tak będzie! Natychmiast wyruszcie na Ścibora, spalcie wszystko, pokonajcie chrześcijańskich najeźdźców, którzy nie potrafią uszanować tego, co święte. Znaczna część chrześcijańskiego rycerstwa wyruszyła razem z biskupem Chrystianem, aby walczyć z naszymi braćmi, Prusami z Pomezanii. Nikt nie przybędzie, aby ocalić Ścibora. I pamiętajcie, że w dworzysku kasztelana, Chroślu i innych wsiach jest wielu naszych braci, którzy staną do walki z wrogami bogów. Jeśli wszystko dobrze pójdzie to ten, którego wybraliśmy otworzy dla nas bramę dworzyska. Nie zapominajcie również, że tej nocy Lubawa zostanie zaatakowana przez naszych braci z Pogezanii, Barcji i innych krain. Tak nam obiecał Wielki Kriwe.
            Pod osłoną nocy setki pogańskich Prusów wyruszyło z Lobnic w stronę Chrośla walczyć z chrześcijanami.

            Izbor nie mógł spać, dlatego trenował przy świetle księżyca różne formy walki mieczem. Noc była ciepła, więc postanowił, że od pasa w górę pozostanie nagi. Znajdował się za ostrokołem dworzyska, które było okrążone przez palisadę oraz małą fosę. Most zwodzony był podniesiony, tak jak każdej nocy. Na wieży obserwacyjnej stał jeden ze zbrojnych. To był zaufany chrześcijanin, którego znał od kilku miesięcy. Przy bramie stało dwóch mężczyzn strzegących łańcuchów, które służyły do opuszczania i podnoszenia mostu zwodzonego. Obaj byli poganami, jednego z nich znał ponad pół roku i często namawiał go do chrztu, nawet się z nim zaprzyjaźnił. Drugi był nowy, od około miesiąca znajdował się na służbie kasztelana.
            Piętnastoletni, młody giermek przeszedł przez ostatni rok ciężkie szkolenie. Nie tylko w walce mieczem, ulubionej broni rycerzy, ale również w posługiwaniu się sztyletem, łukiem i w walce wręcz. Ścibor nie marnował czasu i od pierwszego dnia zadawał mu bolesne, trudne ćwiczenia. Nauczył go zapasów oraz ćwiczeń wzmacniających i rozluźniających mięśnie. Izbor potrafił już zabić dorosłego człowieka gołymi rękoma. Ćwiczył codziennie. Lubił, kiedy jego mięsnie się napinały, a stawy trzeszczały. Zawsze po ciężkim, bolesnym treningu, kiedy bolał go każdy pojedynczy mięsień czuł się o wiele lepiej. Wiedział, że ból mięśni oznacza, że trening był skuteczny. Dzięki żmudnym treningom jego zmysły bardzo się wyostrzyły.
            Chłopak jeszcze rok temu nie miał pojęcia, że bycie rycerzem oznacza ciągłe ćwiczenie ciała i umysłu. Najbardziej wyrył mu się w pamięci jego pierwszy nocny trening w puszczy. Kasztelan zostawił go samego, kazał mu przenocować pod gołym niebem, dał mu miecz, aby upolował sobie jakąś zwierzynę. Pamięta jak po udanych łowach, cały poobijany leżał i patrzył w niebo. A potem wsłuchiwał się w głosy, jakie nocą słychać w mrocznej pruskiej puszczy. Od tamtej pory odbył wiele podobnych treningów. Dzięki nim nauczył się odróżniać naturalne dźwięki od sztucznych, czyli np. powodowanych przez skradających się ludzi.
            Po roku bycia giermkiem stał się wyszkolonym wojownikiem, gotowym walczyć, a nawet zabijać w słusznej sprawie. Teraz wiedział, na czym naprawdę polega bycie rycerzem. W ciszy śmiał się z ludzi, którzy byli przekonani, że rycerze całymi dniami walczą w turniejach, przeżywają przygody i starają się o względy dworskich dam. Owszem rycerze to też robili. Jednak, wbrew powszechnemu przekonaniu nie to było najważniejsze. Podobnie pas rycerski, zbroja i ostrogi, które są atrybutem rycerza – jego znakiem rozpoznawczym. Sam fakt, że ktoś je posiada nie oznacza, że jest prawdziwym rycerzem. Owszem otrzymanie pasa rycerskiego w powszechnym przekonaniu świadczy o tym, że ktoś został wyniesiony do godności rycerskiej, stąd nazwa - pasowanie na rycerza, czyli otrzymanie rycerskiego pasa. Izbor jednak nauczył się od swojego mistrza, że na świecie jest wiele osób pasowanych na rycerzy i czyniących zło. Mistrz Ścibor opowiadał mu jak podczas wyprawy krzyżowej chrześcijańscy rycerze złupili Konstantynopol. Ludzie noszący rycerskie pasy mordowali niewinnych. Pasować kogoś na rycerza mógł biskup, książę, król albo cesarz. Dość często rycerski pas dostawał się w ręce osób, które sercem były dalekie od rycerskich ideałów. A według Ścibora to wiara i ideały powinny być dla rycerza najważniejsze. Mistrz Ścibor kazał mu codziennie powtarzać słowa wykutego na pamięć rycerskiego kodeksu:
Rycerz na pierwszym miejscu stawia dobro bliźnich.
Rycerz zawsze pomaga potrzebującym.
Rycerz nie kłamie.
Rycerz nie łamie danego słowa.
Rycerz zawsze doba o rozwój swojej siły fizycznej.
Rycerz nigdy nie atakuje słabszych.
Rycerz nie walczy z przeciwnikiem, który jest bezbronny.
Rycerz codziennie się modli i na każdym kroku służy Chrystusowi.

            - Minął dopiero rok, a w moim życiu nastąpiło tyle zmian. Z chłopaczka żebrzącego w Płocku zmieniłem się w giermka i to nie byle jakiego rycerza. Mój Pan Ścibor teraz jest kasztelanem, a za młodu walczył podczas wypraw krzyżowych w Ziemi Świętej. – Nagle jego przemyślenia przerwał odgłos trzeszczących desek. Spojrzał za siebie i dostrzegł, że jeden z wartowników leży na ziem, a drugi opuszcza most zwodzony. Po chwili do jego uszu dotarł odgłos uderzenia ciała spadającego z wieży obserwacyjnej. Podbiegł do martwego chrześcijanina i dostrzegł strzałkę wbitą w jego szyję.
            - Ktoś zabił go zatrutą strzałką wystrzeloną z dmuchawki. – Po chwili dotarł do niego tragizm tego, co się właśnie działo.
            - Żołnierze do mnie! Obudźcie kasztelana atakują nas! Nie pozwólcie mu opuścić mostu zwodzonego! – Krzyk giermka postawił na nogi całe dworzysko.
            W tym samym czasie z zewnątrz zaczęły nadlatywać strzały wystrzeliwane z łuków. Izbor wiedział, co należy uczynić. Odwiązał od pasa martwego żołnierza woreczek, w którym znajdowały się przybory służące do rozniecania ognia. Następnie chwycił za tarczę, która leżała obok i zaczął się wspinać po drabinie na wieżę obserwacyjną. Napastnicy celowali w niego z łuków i dmuchawek. Chcieli go strącić z drabiny. On jednak sparowywał tarczą wszystkie nadlatujące w jego stronę strzały i strzałki. Kiedy już dostał się na górę zrobił to, co należało uczynić w takiej sytuacji. Napastnicy zapewne o tym wiedzieli, dlatego najpierw niepostrzeżenie, cichaczem zdjęli zbrojnego stojącego na wieży. Kasztelan Ścibor bardzo dużą wagę przykładał do spraw związanych z obroną kasztelanii, szkolił nawet chłopów, aby potrafili posługiwać się mieczami i sztyletami oraz strzelać z łuków. Sieć wieży obserwacyjnych była jednym z elementów obrony wymyślonych przez kasztelana Ścibora.
            Izbor otworzył woreczek i wyjął z niego hubkę oraz krzesiwo i krzemień. Na szczycie każdej wieży obserwacyjnej specjalnie umieszczano kilka ogromnych pochodni. Giermek właśnie krzesał ogień uderzając krzesiwem o krzemień. Po kilku uderzeniach udało mu się zapalić jedną z pochodni. Zaczął nią machać. Chciał, aby dostrzegli go zbrojni z pozostałych wież obserwacyjnych umieszczonych w okolicznych wsiach, strażnicach i grodach w granicach kasztelanii. Patrzył, ale nie mógł dostrzec w oddali żadnych ognistych znaków, jakiejkolwiek reakcji świadczącej o tym, że jego starania odniosły skutek. W końcu zirytowany i narażony na ostrzał wroga postanowił podjąć radykalne środki. Sama wieża była wykonana z drewna, a jej dach pokryty drewnianą dachówką. Izbor zapalił pozostałe pochodnie i rozsypał na podłodze całą hubkę, czyli łatwopalny materiał wykonany z nadrzewnych grzybów. Udało mu się wytworzyć ogień na tyle duży, że zapaliła się wieża. Teraz musiał tylko uciec przed ogniem na dół po drabinie. Ogień buchający z płonącej wieży był ogromny, widoczny na wiele kilometrów. Po chwili w oddali można było dostrzec zapalone pochodnie z innych wież, a potem z kolejnych. Nagle w kościołach w całej kasztelanii zaczęły bić dzwony, a chłopi ruszyli do magazynów z bronią. Kobiety z dziećmi uciekały w stronę grodu, który znajdował się najbliżej nich, czyli do Pikowej Góry albo grodu na Jeziorze Skarlińskim. Kasztelania Ścibora ruszyła do walki, a sam kasztelan waśnie stał z mieczem przy cały czas podniesionym moście zwodzonym. Obok leżało zmasakrowane ciało pogańskiego zdrajcy. Z miecza kasztelana kapała krew.



Noc z 17 na 18 lipca oraz dni następne 1223 r. Lubawa i okolice:

            W Lubawie będącej miastem biskupim i grodzie księcia Surwabuno stosowano ten sam system obronny. Główne jego elementy stanowiła fosa z mostami zwodzonymi oraz palisada z basztami. Palisada od wewnętrznej strony była rozbudowana tak, że mogli chodzić po niej żołnierze. Całość przypominała drewniane „mury obronne”. Trzech strażników miejskich stało właśnie na jednej z baszt. Znajdowali się mniej więcej na wysokości pierwszego piętra.  Jeden z nich patrzył przez małe okienko w drewnianej ścianie baszty, a pozostali rozmawiali. Nagle mężczyzna patrzący przez okienko zrobił zaniepokojoną minę. Po chwili zaczął wrzeszczeć.
            - Wsie płoną! Poganie wypełzli z puszczy! Widzę dziesiątki pochodni!
            W tym samym czasie było słychać krzyki z innych baszt okalających miasto. Dzwony kościoła zaczęły alarmować całe miasto o zbliżającym się niebezpieczeństwie.  Ludzie ze swoich domów wybiegli na ulice. Pijani z kuflami wypełnionymi piwem, winem lub kumysem wyszli z karczm zobaczyć, co się dzieje. Po chwili wszyscy uświadomili sobie powagę sytuacji. Każdy, kto był w stanie walczyć zaczął pędzić w stronę baszt i magazynów z bronią. Karczmarze rozsuwali stoły i przygotowywali miejsca dla rannych. Mieszkańcy Lubawy i okolicznych wsi przybyli na ziemie biskupa w poszukiwaniu lepszego życia, wielu z nich wolało zginąć niż dostać się do pogańskiej niewoli.
O świcie zbrojnym stojącym na miejskiej palisadzie ukazał się ponury widok. Dopalające się zgliszcza wsi stojących blisko Lubawy jeszcze dymiły. Chłopi leżeli pomordowani, część tych, którzy przeżyli związano i wzięto do niewoli, reszta rozbiegła się po puszczy. Zaatakowano niespodziewanie, pod osłoną nocy, kiedy mosty zwodzone w mieście i grodzie były podniesione, dlatego nikt nie miał szans na ucieczkę do Lubawy lub grodu księcia Surwabuno. Podczas kolejnych dni obrońcy musieli zmagać się z ostrzałem łuczników osłanianych przez oddziały z tarczami. Prusowie ostrzeliwali miasto i gród zapalonymi strzałami, które powodowały liczne pożary. Jednakże największy popłoch wybuchł po południu, kiedy armia oblężnicza zaczęła korzystać z katapult.  Chrześcijanie po raz pierwszy doświadczyli czegoś takiego. Do tej pory poganie nie korzystali z machin oblężniczych.
- Musieli nająć jakiegoś mistrza rzemieślników, który buduje im trebusze i katapulty.
- Do tego stosują taktykę ostrzału ogniem. Wiedzą, że budynki w mieście i grodzie są drewniane.
Tak rozmawiali ze sobą dwaj zbrojni stojący w jednej z drewnianych baszt zespolonych z miejską palisadą. Jeden z nich był ubrany w grubą przeszywanicę i uzbrojony we włócznię i okrągłą drewnianą tarczę. Drugi miał pawęż i topór. Teraz jednak obaj chwycili za łuki i strzały, których w baszcie mieli pod dostatkiem. Z małych okienek ostrzeliwali oddziały pogańskich Prusów. Wszyscy obrońcy, w mieście i grodzie postąpili tak samo – ostrzeliwali wroga, czym tylko się dało. W najtrudniejszej sytuacji byli żołnierze stojący na palisadzie, ponieważ drewniane belki nie dawały pełnej ochrony. W nieco lepszym położeniu znaleźli się obrońcy, którzy zajęli stanowiska obronne nad bramami miejskimi i w basztach, gdzie znajdowały się zadaszone konstrukcje z małymi okienkami, przez które z łuków i kusz strzelali do armii oblężniczej.

Podczas kolejnych dni katapulty nieustannie ostrzeliwały Lubawę i gród. Ogromne kamienie spadały jeden po drugim powodując liczne straty w mieście, niszcząc część palisady oraz wiele budynków gospodarczych. Obrońcy dziękowali Bogu za szeroką i głęboką fosę okalającą całe miasto oraz siedzibę księcia Surwabuno.  W samym mieście znajdował się jeszcze drewniany zamek biskupa, który miał dodatkowo swoją palisadę i własną małą fosę. Tylko, że obrońcy zamku podnieśli most zwodzony, zamknęli bramę i nie chcieli wpuścić mieszczan do środka.
Począwszy od nocy, w której rozpoczęło się oblężenie proboszcz kościoła w Lubawie modlił się żarliwie przy drewnianej figurce Matki Boskiej Lipskiej, dzięki której tak wielu pogan nawróciło się na prawdziwą wiarę. Modlił się o opamiętanie, aby szatan odstąpił od pogan atakujących miasto.
- Boże spraw, aby rzucili broń pod nogi i rozdarli swe szaty. Matko Boska uchroń nas przed tym nasieniem zła, które błądzi i podnosi rękę na wyznawców prawdziwej wiary w Zmartwychwstałego Chrystusa.
Kobiety i dzieci modliły się razem z nim. Wszyscy byli wpatrzeni w cudowną figurkę Maryi z Dzieciątkiem licząc na jej interwencję. Ludzie żarliwie prosili Boga o jak najszybsze zakończenia oblężenia. Jedni modlili się w kościele, inni pochowani w piwnicach swoich domów, jeszcze inni w zamkowej kaplicy.
W budynkach położonych w środku miasta, jak najdalej od murów obronnych gromadzono rannych. Karczmy, sklepy, siedziby rzemieślników cechowych były pełne rannych jęczących z bólu, z połamanymi kończynami, strzałami wbitymi w ciało. Najgorzej wyglądali ci, których trafiły kamienie wystrzeliwane z katapult. Najczęściej ginęli od razu, a jeśli ktoś przeżył takie uderzenie to i tak był bliski śmierci, ze zmiażdżoną kończyną lub ciężkimi złamaniami. Kat, który, na co dzień wykonywał wyroki śmierci i torturował podejrzanych o przestępstwa miał pełne ręce roboty. Nastawiał złamane ręce, wkładał kończyny wytracone ze stawów. Często miał do czynienia z otwartymi złamaniami. Podobnie cyrulik, który poza tym, co robił kat dysponował jeszcze wiedzą medyczną dotyczącą ziół leczniczych, które przyspieszały gojenie ran.
Sambijski kupiec Vidgautr oraz jego towarzyszki Schannon, Meara i Hilde mieli wynajęte dwa pokoje na poddaszu w karczmie „Pod rozbrykanym kucykiem”. Kiedy rozpoczęło się oblężenie spali. Vidgautr w swoim pokoju, a dziewczyny we trójkę w drugim. Obudził ich dźwięk dzwonów bijących w kościele oraz krzyki ludzi. Kiedy zaczęli otwierać drewniane okiennice dostrzegli wielu zbrojnych stojących z pochodniami na palisadzie oraz ludzi z pochodniami biegających po ulicy. Po chwili na miasto zaczęły spadać pierwsze płonące strzały. Ich karczma znajdowała się w środku miasta, niedaleko kościoła, dlatego żadna z zapalonych strzał nie była w stanie dolecieć tak daleko. 
Nagle Vidgautr zaczął walić pięścią w drewniane drzwi pokoju wynajmowanego przez dziewczęta.
- Dziewczyny wstawajcie! Miasto jest oblężone.
Po chwili cała trójka siedziała razem. Zastanawiali się, co robić.
- Kto? – Zapytała, jako pierwsza Hilde przerywając ciszę, która zapanowała w pokoju.
- Prusowie z plemienia Sambów, Warmów, Natangów. Chyba wszyscy. – Odpowiedział ze smutną miną kupiec.
- I co chcesz zrobić? Skoro w armii oblężniczej są nawet wojownicy z Sambii to chyba powinieneś być po ich stronie? Mamy zacząć zabijać ludzi w mieście i spróbować otworzyć bramy? – Zapytała Hilde.
Vidgautr milczał łapiąc się za głowę.
- Ale ja nie chcę walczyć z mieszkańcami Lubawy. Drogis i Mojmira były takie miłe. Mieszka tu tylu życzliwych ludzi. Co z tego, że większość to chrześcijanie? – Powiedziała ze łzami w oczach Meara.
Hałasy dobiegające z dołu były coraz głośniejsze. Kiedy zeszli po schodach w gospodzie nie było śladu po biesiadnej atmosferze, która panowała tu jeszcze kilka godzin temu. Na podłodze układano rannych, którym podawano piwo oraz polewano alkoholem rany. Meara widząc, co sie dzieje podbiegła do karczmarza z pytającym spojrzeniem i zmarszczonym czołem.
- Karczmarzu, dlaczego nikt z wiedzą medyczną nie opiekuje się tymi rannymi?! Gdzie cyrulik, gdzie kat?!
Karczmarz rozdrażniony złapał dziewczynę za ramiona i niemalże nią potrząsnął.
- Obudź się głupia! W Lubawie jest tylko jeden cyrulik i jeden kat! Obaj opiekują się rannymi, których dziesiątki leżą przy kościele. Sami nie dadzą rady pomóc wszystkim.
Do Meary dopiero teraz dotarł tragizm całej sytuacji. W Lubawie mieszkało tak wiele osób. A przecież byli tu jeszcze przyjezdni, kupcy, wędrowcy, duchowni, wszyscy wynajmowali pokoje w karczmach i gospodach. Nagle spojrzała pytająco na twarz stojącego na schodach Vidgautra, kupca, który był jej właścicielem. Choć traktował ją i pozostałem dziewczęta jak przyjaciółki. Patrzyła na niego, świdrowała go swoim spojrzeniem. On wiedział, o co jej chodzi. Meara nie potrafiła przejść obojętnie obok rannej osoby. Ta celtycka dziewczyna miała w sobie wrodzoną dobroć. Nagle serce sambijskiego pogańskiego kupca zmiękło.
- Rób, co chcesz. Wszystkie róbcie to, co uważacie za słuszne. – Powiedział.
Dziewczęta ruszyły opatrywać rannych. Schannon i Meara wyjęły ze swoich tobołków różne maści i eliksiry. Nacierały nimi bandaże i nakładały na rany. Vidgautr w tym czasie podszedł do stołu, na którym ułożono konającego rycerza. Nie rozpoznawał jego herbu. Strzały przebiły kolczugę i wbiły się w brzuch nieszczęśnika. Sambijski kupiec patrzył na niego. Na szyi rycerz nosił krzyż z ukrzyżowanym Bogiem. Vidgautr wiedział, co nieco o chrześcijańskiej religii. Zawsze dziwiła go wiara w Boga, który zstąpił z nieba stał się śmiertelnikiem i dał się ukrzyżować. Meara, która po chwili podbiegła i sprawdziła jego rany dała kupcowi do zrozumienia, że rycerz nie przeżyje. Do karczmy cały czas znoszono nowych rannych, jęki i krzyki wypełniały cały budynek. Vidgautr jednak stał jak zahipnotyzowany, wpatrywał się w rycerza, który złapał obiema rękoma krzyżyk i modlił się. Prosił Boga żeby ten przyjął jego nieśmiertelną duszę do raju. Przepraszał Boga za grzechy, których dokonał za życia. Pogański kupiec nie rozumiał, nie pojmował, jednak patrzył, nie potrafił oderwać oczu. Aż w końcu rycerz już nic nie mówił, leżał bez ruchu, a życie go opuściło. Poganin podszedł i zamknął mu oczy. Nie rozumiał tego, co się z nim działo, był wstrząśnięty głęboką wiarą i żarliwą modlitwą rycerza w chwili śmierci.
- Aż do końca nie zwątpił w swego Boga. Dlaczego w chwili śmierci mówił, że przebacza wszystkim, którzy go skrzywdzili? Nawet poganom, nawet temu, którego ręce wypuściły śmiertelne strzały. – Vidgautr nie rozumiał, stał przy ciele rycerza, rozmyślał nad tym i nie potrafił pojąć.
- To dlatego, że niektórzy rycerze są ludźmi wielkiej wiary. Chrześcijański rycerz to nie tylko wojownik, to ktoś więcej, człowiek żyjący wiarą i rycerskim kodeksem.
Vidgautr odwrócił się i spojrzał na staruszka, który wypowiedział te słowa.
- Jesteś księdzem?
- Jestem ojciec Grzegorz z zakonu cystersów w Oliwie. Wy poganie często nie odróżniacie księży, zakonników i misjonarzy.
- Dlaczego on prosił waszego Boga o przebaczenie grzechów?
Ojciec Grzegorz uśmiechnął się. Swojego czasu spotkał pogankę o imieniu Drogis, a teraz tego kupca.
- W naszej religii tylko ci, którym Bóg odpuścił grzechy mogą dostąpić życia wiecznego w raju. Tam nie ma śmierci, nie ma biedy. Jest tylko miłość.
- No, ale to przecież był rycerz. Nasi bogowie akceptują tylko dusze silnych wojowników, takich, którzy za życia pokonali wielu przeciwników, zdobyli duże bogactwa i licznych niewolników. Im większy wojownik, tym większe ma uznanie wśród bogów. A ten chrześcijanin mówił takie rzeczy. Przepraszał swojego Boga za to, że kiedyś zgwałcił pogankę, i że często się upijał, nie znalazł sobie żony, nie spłodził z nią dzieci nie założył rodziny, tylko hulał całe życie z różnymi kobietami. Ja nie rozumiem. Co z tego, że ją zgwałcił? Przecież my poganie jesteśmy waszymi wrogami. Wrogów się zabija, a ich kobiety gwałci i bierze w niewolę. To przecież coś normalnego. A żonę można kupić na targu z niewolnikami. My Prusowie tak robimy. Niektórzy z nas mają po kilka kupionych żon oraz niewolnic-kochanek. – Vidgautr zasypał ojca Grzegorza pytaniami. Żądał od niego odpowiedzi, ponieważ chciał zrozumieć.
- Komuś takiemu jak ty poganinie trudno będzie nas zrozumieć. Nasza religia pozwala na tylko jedną żonę i nie można jej kupić na targu. Należy ją kochać, nie można jej zmusić do ślubu, a seks mąż może uprawiać tylko z nią. Nasz Bóg brzydzi się ofiarami składanymi ze zwierząt, ludzi i pokarmów. U nas chrześcijan nie ma czegoś takiego jak ofiary. Bóg chce żebyśmy żyli zgodnie z Jego naukami, kocha nas i chce żebyśmy byli dobrymi ludźmi.
Vidgautr słuchał słów cystersa, ale wielu z nich nie potrafił pojąć. Prędzej myślał, że chrześcijanie są dziwni. Teraz miał straszny mętlik w głowie. Zresztą ich rozmowa nie trwała długo. Rannych przybywało. Sambijski kupiec ruszył pomóc dziewczynom ich opatrywać, a ojciec Grzegorz poszedł modlić się przy umierających.




21 lipca 1223 r. w pogańskiej Pomezanii:

Trebusz, czyli kilkunastometrowa katapulta miotająca dużymi kamieniami, których w pruskiej puszczy nie brakowało, stanowił potężną broń i budził strach u obrońców obleganego grodu. W stronę Kwedis głazy leciały jeden za drugim. Łucznicy natomiast ostrzeliwali gród płonącymi strzałami. W skrócie trebusz można opisać, jako rusztowanie, na którym w najwyższym punkcie było zamocowane długie ramię. Na krótszej stronie ramienia wieszano skrzynię wypełnioną kamieniami albo ziemią. Natomiast na dłuższym ramieniu trebusza wisiało coś podobnego do procy. Przeciwwagę unoszono za pomocą korb do góry i blokowano. Gdy blokada zostawała zwolniona przez krzyżowców przeciwwaga gwałtownie opadała, a dłuższe ramię wyrzucało pocisk.
Obrońcy Kwedis bronili się dzielnie. Dziesiątki ludzi stały na drewnianej palisadzie i ostrzeliwały z proc, łuków i kusz chrześcijan, którzy przybyli, aby zniszczyć ich religię i kulturę oraz zamordować mężczyzn, a kobiety i dzieci wziąć do niewoli.
Duży problem dla liczącej ok. tysiąc osób armii oblężniczej stanowiła, szeroka na klikanaście metrów fosa, która ochraniała gród. Obrońcy zdążyli podnieść mosty zwodzone, co praktycznie uniemożliwiało wykorzystanie tarana służącego do wyważania bram.  Krzyżowcy ogołocili doszczętnie wszystkie luksy w okolicy Kwedis. Wiele kobiet wzięli do niewoli, znaleźli dużo ziemianek z jedzeniem, spichlerzy ze zbożem. Łupy były obfite. Tu i tam na drzewach wisiały ciała, pogańskich kapłanów i rolników, którzy stawiali opór i nie chcieli się podporządkować armii najeźdźczej.
            Podobnie, tylko na o wiele większą skalę wyglądała sytuacja w okolicy obleganego Kerseburga. Tam główne siły krzyżowców dowodzone przez biskupa Chrystiana zbudowały kilka trebuszy i cały czas prowadziły ostrzał grodu, chronionego przez fosę i drewnianą palisadę.



2 sierpnia 1223 r. Lubawa (miasto i gród):
            To już był koniec. Tak duża ilość płonących strzał, ostrzał prowadzony z łuków, kusz i dmuchawek, świadomość kończących się zapasów jedzenia spowodowały załamanie morale obrońców grodu. Ciała wielu z nich pływały w fosie, która zmieniła kolor na czerwony. Po tylu dniach oblężenia nad zwłokami zaczęły unosić się chmary much. Sierpniowe upały sprzyjały rozwojowi robactwa na rozkładających się trupach oraz nie pomagały w gaszeniu pożarów wywoływanych przez zapalające strzały wystrzelone z łuków. Dzień prędzej Prusowie prawie wdarli się do Lubawy. Upadek miasta wydawał się być coraz bardziej realny. Około południa książę Surwabuno wezwał do siebie dwóch zbrojnych, aby wydać im rozkazy, które miały ocalić życie jego córki. Tylko ona się teraz dla niego liczyła. Jego żona zginęła przed tygodniem. Strzała przebiła jej szyję zabijając księżną na miejscu. Gród upadał, nawet nie miał czasu pożegnać się z córką. Wyjął miecz i ruszył do swego ostatniego boju pogodzony z własnym losem.
            Drogis, Skarbmira, mała księżniczka Lulki oraz inne dziewczęta dworskie nie ukrywały zdziwionych min. Okazało się, że poza księciem o tunelach wiedział tylko dowódca grodu i kilku zaufanych zbrojnych. Wejście znajdowało się w piwnicy, schowane za beczkami z kiszoną kapustą. Z dziewczynami szło dwóch mężczyzn, jeden z przodu i jeden na końcu. Obaj trzymali w rękach zapalone pochodnie. Tunel był wąski, przeciskali się nim idąc jeden za drugim. Wyższe osoby musiały kroczyć w pozycji zgarbionej. W pewnym momencie pojawił się kolejny tunel, skręcający w prawo.
            Stęchłe powietrze w tunelu osłabiało już i tak wycieńczone dziewczyny. Skarbmirze zakręciło się w głowie, jednak wyższa od niej Drogis w ostatniej chwili ją złapała i uchroniła przed upadkiem.
            - Musimy iść prosto. Nie możemy skręcić, ponieważ byśmy dotarli do wyjścia w piwnicy na zamku w Lubawie. Miasto płonie, możliwe, że upadnie. Jeśli tak się stanie to zamek też pewnie wkrótce zdobędą. – Powiedział idący na czele zbrojny.
Dalej w milczeniu wszyscy posłusznie poszli prosto przed siebie. Sieć tuneli łączących zamek, miasto i gród była niezbędna dla księcia i biskupa. W każdym mieście, zamku i grodzie tunele, którymi można się ewakuować stanowiły ważny element. Ich istnienie zawsze trzymano w ścisłej tajemnicy, kłamano, że nie istnieją, jeśli ktoś o nie pytał. Tak było zarówno u Prusów, jak i u Polaków, Francuzów, Niemców, wszędzie.
Kiedy dotarli do końca tunelu ujrzeli drabinę oraz drewnianą klapę zamkniętą na kłódkę. Zbrojny idący z przodu wszedł po szczeblach i wyjął z kieszeni klucz. Ostrożnie podniósł klapę rozglądając się dookoła. Do środka posypało się trochę ziemi, gałęzi i liści, które maskowały wejście do podziemnego tunelu. Po chwili wyszedł na zewnątrz i dał znak żeby wszyscy powoli wdrapali się do góry.
Drogis nie znała tej okolicy. Po lewej stronie znajdowało się bagno, wszędzie gęstwina drzew, krzaków, zarośli. Puszcza była tu tak gęsta, że tylko nieliczne promienie słoneczne dawały radę się prześlizgnąć między gałęziami i ledwo oświetlić ten teren. Mimo, że był środek dnia czuli się tak jakby wyszli późnym wieczorem. Jednak taki półmrok stanowił doskonałe zabezpieczenie. Kto by pomyślał, że w tej gęstwinie zarośli, między bagnami znajduje się wyjście z tajnego tunelu? Kupcy, podróżnicy, zbrojni trzymali się znanych szlaków i nie zapuszczali wgłąb puszczy.
- Co teraz zrobimy? – Mała lulki pytała patrząc na Drogis. Miała łzy w oczach, dziewczyna zaczęła współczuć małej księżniczce, która straciła matkę, a możliwe, że i ojca.
- Nie martw się. Wszystko będzie dobrze. Musisz być silna, jesteś księżniczką Ziemi Sasinów, a księżniczki są silne. Księżniczki muszą być silne. Nie płacz. – Powiedziała do niej czule.
            Słowa Drogis nie uspokoiły Lulki, która była przerażona. Drogis widząc zapłakaną, ośmioletnią księżniczkę szczerze jej współczuła.
            - Zawsze była rozpieszczana, wychowywana w luksusie, od urodzenia dostawała to, czego pragnęła, a teraz spotkała ją taka tragedia. – Pomyślała Drogis. - Po czym spojrzała na kolejną dziewczynkę. Skarbmirę. Miała prawie jedenaście lat i była zupełnym przeciwieństwem Lulki. Doświadczona przez życie, uratowana z niewoli przez Divana, wiedziała, czym jest głód i cierpienie. Widziała już niejedną śmierć – zupełnie jak ja, pomyślała Drogis.

            Drogis powiedziała sobie, że nie da im zginąć, ocali te dzieci. Obie w jakimś stopniu przypominały jej zaginioną siostrę Genkis. Lulki miała podobny uśmiech, a Skarbmira była równie odważna jak jej uprowadzona w niewolę siostrzyczka.
            Dwóch zbrojnych po naradzie doszło do wniosku, że nie mogą tu zostać. Muszą się oddalić od Lubawy. Znajdowali się jakiś kilometr od rzeczki zwanej Elszka. Stwierdzili, że udadzą się w jej stronę.
- W Elszce nie będą pływały żadne ciała, woda będzie zdatna do picia. To mała rzeczka. Główne siły pogan okrążyły Lubawę, zapewne ruszyły też na kasztelanię Ścibora, Gryźlina i Divana.  Jak dojdziemy do Elszki ruszymy w stronę Jeziora Drwęckiego. Znajdziemy w puszczy kryjówkę i będziemy tam siedzieć modląc się żeby nas nikt nie znalazł. Nie mamy innego wyjścia. – Powiedział zbrojny, a drugi stojący obok mu przytaknął.
Kobiety patrząc na ich wystraszone, niedostrzegające nadziei i szans na przeżycie miny dopiero w pełni uświadomiły sobie grozę i powagę sytuacji. Prawie ze wszystkich stron byli okrążeni przez setki wrogo nastawionych pogańskich Prusów.

Drogis czuła, że plan mężczyzn jest słaby. Jednak sama nie potrafiła wymyślić nic mądrzejszego, więc milczała. Wyruszyli natychmiast. Po kilku godzinach zaczęło się ściemniać. Robiło się coraz chłodniej. Dziewczęta miały same suknie, uciekły z grodu w panice bez płaszczy. Tylko Drogis miała na sobie swój płaszcz z kapturem. Mała lulki też była dość grubo ubrana. Gorzej ze Skarbmirą i pozostałymi dziewczynami.
- Nie martw się. Już nie raz nocowałam na chłodzie. Bywało, że w podartych ubraniach siedziałam zamknięta w klatce przez wiele dni i nocy. Często bez jedzenia. Jestem silna. Byłej niewolnicy nie zabije jedna chłodna noc. – Lekko się uśmiechnęła wypowiadając te słowa.
Drogis była zaskoczona słysząc słowa Skarbmiry. Zastanawiała się skąd takie dziecko domyśliło się, o czym myśli.

Ich największym błędem po dotarciu nad Elszkę było rozpalenie ogniska. Myśleli, że puszcza jest tu na tyle gęsta, że nikt nie dostrzeże ognia. Mylili się. Atak pogan był szybki i niespodziewany. Dwóch zbrojnych Prusowie zabili od razu z zaskoczenia rzucając w nich sztyletami. Biedacy nawet nie wiedzieli, że śmierć nadchodzi. Kiedy obaj martwi leżeli na ziemi około dziesięciu uzbrojonych wojów wyskoczyło z krzaków łapiąc kobiety, którym skrępowali sznurami ręce. Te, które próbowały się bronić, wyrywać, uciekać nie uniknęły ciosów pięścią w brzuch albo w twarz. Drogis wiedziała, co się święci, podobnie Skarbmira, dlatego obie kazały małej księżniczce Lulki być posłuszną i wykonywać wszystkie polecenia.
- Pod żadnym pozorem nie mów im, że jesteś księżniczką. Nie wspominaj, że twoim ojcem jest Surwabuno. Gdyby cię pytali mów, że twoi rodzice byli rolnikami, którzy zginęli. - Powiedziała Drogis do przerażonej Lulki.
- Najlepiej cały czas płacz i udawaj, że obie jesteśmy twoimi siostrami, ani słowa o tym, że uciekłyśmy z grodu. – Powiedziała spokojnym i opanowanym głosem Skarbmira robiąc wrażenie na dziewiętnastoletniej Drogis. 
Kobiety skrępowane poprowadzono w stronę Lubawy. Tam najeźdźcy właśnie łupili zdobyty gród i okoliczne wsie. Kiedy już zgromadzili na wozach, koniach, w kieszeniach i sakiewkach wszystkie łupy, zamordowali tych, którzy nie nadawali się na niewolników i podpalili gród oraz wsie, w których stały jeszcze jakieś budynki. Potem podzielili się sprawiedliwie niewolnikami. Dziewczęta stały i obserwowały wszystko z przerażeniem. Ręce miały związane za plecami, dodatkowo wszystkie były przywiązane w pasie liną jedna do drugiej. Były tylko one trzy, stały skrępowane przy wozie z łupami. Pozostałe dziewczęta z grodu zaprowadzono gdzieś indziej – przepadły bez śladu. Mimo, że miały wolne nogi nie mogły uciec z powodu liny, która w pasie je wszystkie łączyła i była przywiązana do wozu. Zresztą próby ucieczki karano śmiercią. Nie pozostawało im nic innego jak pogodzić się ze swoim losem. Nagle do ich uszu dotarły głosy zbliżających się do nich nowych właścicieli. Rozmawiali w języku pruskim:
- Meldi jesteś pewna? Po co nam te niewolnice?
- Asis to moja sprawa.
Jej spojrzenie było pewne siebie, nie uznające sprzeciwu.
- No, ale Meldi. Zdobyliśmy w grodzie tyle broni, jedzenia. Tak dużo pięknych szat. Naprawdę chcesz ciągnąć do domu te niewolnice? No chyba, że sprzedamy je gdzieś?
- Asis, Arellis znacie mnie całe życie. Proszę zaufajcie mi. Te trzy dziewczyny chcę dostać, jako moje niewolnice. Inne łupy mnie nie interesują. Zdobyliśmy tyle zapasów jedzenia, że wasz upolowany tur wygląda przy nich jak mała zakąska do kumysu.
- Meldi, skoro, jako kapłanka chcesz mieć własne służące to może wybierz sobie inne, starsze, bardziej doświadczone w posługiwaniu? – Zapytał Arellis.   
Twarz Meldi się naburmuszyła. Obaj czuli, że z nią nie wygrają. Zresztą wiedzieli, że lepiej się jej nie sprzeciwiać. Meldi była najpotężniejszą kapłanką w ich lauksie. Obaj ją lubili i zarazem obawiali się mocy, z której czasem korzystała, kiedy ktoś ją zdenerwował. Nigdy jednak nie kierowała swoich umiejętności przeciw przyjaciołom. Dziewczyna widząc po ich minach, że nie rozumieją jej zachowania powiedziała w końcu:
- Bogowie do mnie przemówili we śnie i kazali uchronić je przed śmiercią. Jeśli powiecie o tym komukolwiek to was przeklnę, zamienię obu w żaby.
Bracia spojrzeli na siebie z dziwnymi minami. Zastanawiali się, czy Meldi sobie z nich żartuje, czy też jest poważna. Na wszelki wypadek postanowili, że pozwolą jej robić, co chce i nie będą się wtrącać. Obaj wrzucili ostatnie tobołki z łupami na znaleziony w ruinie okolicznej chrześcijańskiej wsi wóz. Znaleźli nawet konia, którego do niego zaprzęgli. 

            Meldi spojrzała na swoje niewolnice. Wszystkie widziała prędzej wizji. Kiedy jej oczy skierowały się na trzęsącą się ze strachu i płaczącą małą dziewczynkę coś w niej pękło. Od razu poczuła, że jest wyjątkowa. Wszystkie trzy w jakimś dziwnym sensie wydawały jej się być niezwykłe. Przecież bez powodu bogowie by całej trójki nie umieszczali w jej wizji. Podeszła i kucnęła przy płaczącej dziewczynce. Pozostałe dwie niewolnice patrzyły na nią z ciekawością i lękiem. Nie bały się jednak o swój los, raczej martwiły się, czy nie zrobi czegoś ich małej towarzyszce.
            - Jak masz na imię? Ile masz lat? – Zapytała najspokojniej i najbardziej czule jak potrafiła. Nie bój się, nic ci nie zrobię. Tamci dwaj też cię nie skrzywdzą. Niedługo dołączymy do pozostałych wojowników powracających do naszego lauksu, ale im też nie pozwolę zrobić ci krzywdy.
            - Lulki, tak mam na imię. Mam osiem lat. Dziewczynka po lewej to Skarbmira ma jedenaście lat, a Drogis ma już dziewiętnaście lat. Bolą mnie ręce.

            Meldi spojrzała na więzy małej niewolnicy. Nagle zszokowana zauważyła, że sznury na rękach związanych za plecami mocno otarły jej nadgarstki. Podobnie było w przypadku pozostałych niewolnic. Meldi „ryknęła” patrząc na wóz z łupami:
            -  Arellis, Asis dlaczego związaliście je tak mocno?! Do Licha boga, to nie są zwierzęta!
            Drogis zrobiła zdziwioną minę. Martwienie się o niewolników było rzadkością.
            - Rozwiążę cię, muszę wyjąć sztylet żeby przeciąć sznur. Nie bój się.
            - Meldi, co ty…?
            - Asis oglądaj swoje łupy, przymierzaj zbroje, które zdobyłeś i nie wtrącaj się do tego, co robię ze swoimi niewolnicami.
            Lulki się nie bała. Meldi szybko odgięła płaszcz i odczepiła od pasa przyczepiony do niego sztylet. Sprawnymi ruchami przecięła więzy dziewczynki. Następnie wyjęła ze swojego tobołka maść, którą posmarowała jej nadgarstki. To samo uczyniła ze Skarbmirą.
            - Chłopcy przesuńcie swoje łupy na tył wozu. One będą jechały z nami. Nie będziemy ich ciągnąć za wozem pieszo tak daleko.
            Obaj spojrzeli na siebie i wykonali polecenie przyjaciółki, która lubiła im rozkazywać i patrzeć na to jak bardzo ich to drażni.





5 sierpnia i dni następne 1223 r. powrót biskupa Chrystiana:

            Wieści o tym, co wydarzyło się na Ziemi Sasinów dotarły do biskupa późno. Miał już wówczas zbudowane machiny oblężnicze i z głównymi siłami krzyżowców oblegał Kerseburg. Przed rokiem podczas krucjaty nie udało mu się zdobyć zarówno Kerseburga jak i Kwedis, przy którym teraz pozostawił jedną trzecią wojsk. Dlatego na początku zbagatelizował informacje, które docierały do jego uszu. 19 lipca przybył do niego zdyszany Izbor, giermek kasztelana Ścibora, który poinformował o buncie pogan z Ziemi Sasinów i ataku na kasztelanię jego pana. Biskup stwierdził wówczas, że Ścibor poradzi sobie z buntownikami i zawsze może poprosić o wsparcie księcia z Lubawy. Dopiero 22 lipca wieczorem biskupa zaniepokoiły wieści od kolejnego posłańca opowiadającego o setkach, jeśli nie tysiącach pogan, którzy zaatakowali Lubawę i okoliczne kasztelanie. W kolejnych dniach wieści było coraz więcej, dlatego biskup odstąpił od oblegania Kerseburga i wydał rozkaz odwrotu. Kiedy główna armia dotarła do Kwedis gród był już zdobyty, a chrześcijanie właśnie liczyli łupy i dzielili się jeńcami.
            Biskup połączył ponownie obie armie w jedną. Następnie, po naradzie z książętami, kazał utworzyć stałe garnizony na Ziemi Chełmińskiej, wzdłuż rzeki Osy na granicy z pogańską Pomezanią oraz dodatkowy w okolicy Kwedis. Sam gród kazał spalić. Zadaniem garnizonów, czyli drewnianych warowni, sieci umocnień, grodów i wałów była obrona Ziemi Chełmińskiej przed atakami pogan. Książęta piastowscy umówili się z biskupem, że w przyszłości warty na Ziemi Chełmińskiej będą na zmianę pełnili chrześcijańscy rycerze z całej Polski. Biskup kazał pozostać kilkuset rycerzom i książętom w celu przygotowania wszystkiego. Następnie z pozostałymi wyruszył na ratunek Lubawie. Dotarł na miejsce 5 sierpnia zastając zgliszcza grodu księcia Surwabuno, spalone wsie i Lubawę, która jeszcze, co prawda się broniła przed oblegającą armią, ale w samym mieście płonęło wiele budynków. Krzyżowcy natychmiast ruszyli miastu z odsieczą przepędzając pogan.
            Rycerze z Zakonu Braci Dobrzyńskich, zwanych też Pruskimi Rycerzami Chrystusowymi okrążyli biskupa, który ze łzami w oczach szedł pomiędzy setkami zwęglonych, pociętych, zmasakrowanych, lub zabitych w inny sposób ciał. Ciała pogan atakujących miasto, chrześcijańskich chłopów starających się uciec objęciom śmierci oraz obrońców miasta, którzy spadli z palisady do fosy wymieszały się ze sobą.  Mieszczanie z okrzykami radości otworzyli bramy i opuścili mosty zwodzone wpuszczając biskupa i rycerzy do Lubawy. Drewniany zamek i kościół ocalały, jednak wiele budynków spłonęło doszczętnie. Niewiele budynków pozostało nienaruszonych. W jednym miejscu dzieci płakały przy ciałach rodziców, w innym matki trzymały w rękach dzieci, które miały wytrzeszczone, pozbawione życia oczy. Psy rozszarpywały zwłoki. Rycerze starali się opanować ten chaos.  Przeżyło niewielu chłopów z okolicznych wsi, a część z tych, którzy przeżyli postradało zmysły.
            Kiedy już biskup Chrystian pozbierał się psychicznie kazał szpiegom, których rozesłał po okolicy zdać raport. Okazało się, że najlepiej sytuacja wygląda w kasztelanii Ścibora, gdzie grody były trudno dostępne, a dworzysko kasztelana oparło się atakowi buntowników. Nikt z ocalałych nie wiedział nic o losach księcia Surwabuno i jego najbliższych. Gród spłonął doszczętnie. Znaleziono tylko ciało księżnej Iws. Biskup zastanawiał się, czy książę Ziemi Sasinów przeżył, a może zginął tak jak żona, a jego ciało leży tam gdzieś zwęglone w ruinach grodu? Kasztelania Divana również przetrwała. Natomiast zrównano z ziemią kasztelanię Gryźlina, a głowę kasztelana wbito na pal przy zgliszczach jego grodu.

            Jeszcze tego samego dnia biskup zwołał naradę wojenną.
            - Gdyby nie bunt pogan z gaju Lobnic, z grodu na wzgórzu i Nielbarka to wówczas kasztelan Ścibor mógłby przybyć Lubawie z odsieczą i szybko przysłać do mnie posłańca z wieściami. Chciałem nawracać tutejszych pogan pokojowo na chrześcijaństwo. I co osiągnąłem? Zgliszcza, setki trupów, podjąłem tyle starań w krzewieniu na Ziemi Sasinów prawdziwej religii! Ktoś to zaplanował!
            Ostatnie słowa biskupa wyraźnie wstrząsnęły zebranymi.
            - Co ekscelencja biskup ma na myśli? Zapytał Konrad Mazowiecki.
            - To, co usłyszałeś! Głupie plemiona pogan by nie skoordynowały takiego ataku. Czekali aż wyruszymy walczyć z Pomezanami, następnie podburzyli rijkasów z Nielbarka i grodu na wzgórzu, aby się zbuntowali i zaatakowali kasztelanię Ścibora. Kiedy ten bronił się przed atakiem buntowników od strony Pogezanii z puszczy niepodziewanie wyłoniła się armia pogan, która splądrowała kasztelanię Gryźlina i zaatakowała Lubawę. Pogańscy Prusowie nie mają królów i książąt, co jednak nie oznacza, ze nikt nie ma nad nimi władzy.
            Słowa biskupa wstrząsnęły wszystkimi.
            - Szpiedzy donieśli mi kiedyś o człowieku zwanym Kriwe, podobno jest najbardziej szanowanym spośród wszystkich Prusów. Plemiona uznają go za najwyższego kapłana swej pogańskiej religii. Powiadają, że ma swoją siedzibę daleko, gdzieś w Nadrowii.
            Książę Konrad Mazowiecki powiedział głośno to, o czym myślało wielu z nich. Plotki o papieżu Prusów krążyły od dawna wśród Krzyżowców.
            - To tylko plotki. Stwierdził Świętopełk II Wielki.
            Większość zebranych miała miny jakby zaczęła wierzyć w opowieści o Kriwe.
            - Wyślemy więc wiadomość do papieża Prusów. Jeśli istnieje to go to zaboli, i to bardzo. Od tej pory pogaństwo zostaje zakazane przez prawo na Ziemi Sasinów i Ziemi Chełmińskiej, w całej mojej diecezji pruskiej. Każdy kto będzie praktykował wiarę w fałszywych bogów zostanie surowo ukarany. Rozkazuję zebrać wszystkie siły, wszystkich ocalałych. Zemścimy się. Spalimy pogański gaj Lobnic, a następnie rozprawimy się ze wszystkimi buntownikami.
            Wielu buntowników oraz ci z armii najeźdźców, którzy się nie wycofali z powrotem do Pogezanii oblegało właśnie grody i dworzysko w kasztelanii Ścibora. Biskup już prędzej, jak pędził na pomoc Lubawie kazał części armii zaatakować buntowników. Teraz jednak ruszył z głównymi siłami do kasztelanii Ścibora i zabronił brać jeńców. Szybko odparto pogańskich buntowników, którzy oblegali Pikową Górę, gród na Jeziorze Skarlińskim, dworzysko Ścibora oraz gród na Jeziorze Łąkorz. Potem biskup ponownie podzielił armię chrześcijan na dwie. Jedna armia pod dowództwem Ścibora rozpoczęła oblężenie Świętego Gaju Lobnic, a druga pod dowództwem samego biskupa oblegała gród na wzgórzu, w którym schronił się rijkas Doroth. Chrześcijanie byli zmotywowani. Wielu tutejszych chłopów, którzy ocaleli z masakry pragnęło zemsty i dołączyło do krzyżowców. Książę Konrad mazowiecki kazał sprowadzić posiłki z Płocka.
            Łącznie rycerze chrześcijańscy byli o wiele bardziej liczni od pogan, którzy zaatakowali Lubawę i pospiesznie się wycofali w głąb puszczy, do Pogezanii lub Galindii. Wielu uciekło, kiedy tylko usłyszeli, że biskup z armią krzyżowców wraca. Puszcza stanowiła tu największy problem. Krzyżowcy mieli chęci żeby gonić pogan, ale puszcza była zdradziecka, nie wiadomo, którymi szlakami poganie się wycofali. Pozostawało, więc zemścić się na tutejszych, którzy ośmielili się zbuntować.
Oblężenie Świętego Gaju Lobnic [ Łąki Bratiańskie ] trwało dwa tygodnie. Gród na wzgórzu [ Kurzętnik, góra zamkowa ] bronił się do końca sierpnia, a następnie poddał się chrześcijanom licząc na ich łaskę. Później krzyżowcy zaatakowali Nielbark, który doszczętnie spalili. Przepędzono lub zgładzono pogańskich kapłanów i kapłanki, zmuszono lokalną ludność do chrztu i założono nowe parafie. Był to kolejny krok w stronę oczyszczenia Ziemi Sasinów z pogaństwa. Na początku października 1223 roku biskup Chrystian zakazał używania nazwy „Ziemia Sasinów” i we wszystkich dokumentach nakazał stosowanie nazwy „Ziemia Lubawska”.
Nie zmieniło to jednak faktu, że gród Surwabuno został zniszczony, a Lubawa bardzo ucierpiała. Koncepcja, która zakładała, że Surwabuno będzie księciem Ziemi Sasinów upadła. Poganie z Pomezanii nieustannie organizowali rajdy na chrześcijańskie strażnice wzniesione w miejscu spalonego grodu Kwedis i w północnej części Ziemi Chełmińskiej. Atakowali, co kilka dni, czasem, co kilka tygodni. Podobnie było w okolicach Lubawy. Biskup starał się odbudować zniszczenia w mieście oraz mianował swojego człowieka na kasztelana w miejsce poległego Gryźlina, ale co sprowadził budowniczych, co wziął się za próbę odbudowy miejskiej palisady, co sprowadził osadników i założył nowe wsie to zawsze następował niespodziewany atak pogan, którzy wyłaniali się niepostrzeżenie z puszczy. Jednego dnia atakowali konno w grupie kilkudziesięciu, czasem kilkuset od strony Pomezanii, a innego od strony Galindii. Ich ataki zawsze były szybkie i niespodziewane. Zabijali, podpalali, brali do niewoli i uciekali zanim nadciągnęli z odsieczą zbrojni biskupa.

Mimo licznych trudności biskup Chrystian dwoił się i troił, aby wzmocnić Lubawę i okolice. Sprowadzał osadników, lokował nowe wsie, odbudowywał stare. Tym czasem we wrześniu 1223 r. Pomezanie zdobyli chrześcijańską strażnicę wzniesioną w miejscu, w którym stał gród Kwedis i rozpoczęli odbudowę spalonego grodu. Niepokojące było to, że poganie coraz częściej przekraczali rzekę Osę i atakowali chrześcijańskie strażnice wzniesione na Ziemi Chełmińskiej podczas ostatniej krucjaty.

           

[ Kilka faktów historycznych:

Spora część tego rozdziału jest fikcją literacką, więc nie drzyjcie szat, nie przelewajcie łez i nie piszcie mi mailów z pytaniami skąd wytrzasnąłem owe rewelacje. Powieść ma to do tego, że akcja, która się w niej toczy może być zmyślona. Podczas oblężenia Częstochowy też nie było kolubryny, a mimo tego Henryka Sienkiewicza uznaje się za wielkiego powieściopisarza.

Jeśli zaś chodzi o fakty historyczne to o części z nich pisałem już w poprzednich rozdziałach. Krucjaty, wyprawy krzyżowe do Prus w roku 1222 i 1223 są faktem historycznym. Skupmy się na wyprawie krzyżowej z roku 1223. W książkach wyczytałem, że przygotowano ją starannie i że została wsparta przez Świętopełka II Wielkiego oraz jego brata Warcisława. Faktem jest to, że krzyżowcom udało się opanować Ziemię Chełmińską, na której utworzono stałe garnizony mające dbać o bezpieczeństwo ziem piastowskich. W zorganizowanych na granicy "stróżach" wartę mieli pełnić na zmianę rycerze z całej Polski. Jednak brak koordynacji zadań i niewystarczająca ilość użytych środków zakończyła się klęską chrześcijan i odzyskaniem przez Prusów części pogranicza. Zapewne chodzi o odzyskanie części Ziemi Chełmińskiej i części Ziemi Sasinów.]
 

Koniec sierpnia 1223 r. upadek grodu na wzgórzu:


        Rijkas Doroth, siedział w swoim grodzie, pił kumys i zastanawiał nad zaistniałą sytuacją. Dzięki podziemnym przejściom szpiedzy mogli opuszczać oblężony przez chrześcijan gród i przynosić mu informacje o tym jak się sprawy mają. Wieści o upadku Świętego Gaju Lobnic bardzo nim wstrząsnęły. Szpiedzy donieśli mu, że biskup Chrystian osobiście ściął siekierą święte, kilkusetletnie drzewo.
            - Czy słusznie uczyniłem buntując się przeciwko Ściborowi? Z drugiej strony, czy mogłem nie posłuchać wezwania Wielkiego Kapłana z Romowe? – Zastanawiał się siedząc w jednym z najbezpieczniejszych miejsc grodu.
Gród zbudowany na szczycie góry, po lewej stronie rzeki Drwęcy robił niesamowite wrażenie na oblegającej go armii krzyżowców. Doroth wziął swój kielich z kumysem w podszedł do okna. Z masywnej, drewnianej wieży spoglądał na znajdującą się w dolinie armię chrześcijan. Czuł w sercu, że nie wygra z tą potęgą.  Wielki kapłan Kriwe z Romowe potrzebował ich tylko po to żeby odwrócili uwagę chrześcijan buntując się przeciwko kasztelanowi Ściborowi.
Postanowił, że dalsze stawianie oporu nie ma sensu. Poddał gród chrześcijanom licząc na łaskę biskupa. Nie mylił się. Chrześcijanie byli wycieńczeni ciągłą walką, a widok potężnego grodu, którego zdobycie wymagałoby wielu tygodni oblężenia nie podnosiło ich morale. 



17 lipca i dni następne roku 1223. Losy uprowadzonej podstępem Mojmiry:

          Kiedy Mojmira odzyskała świadomość jechała konno, a dokładniej siedziała z przodu siodła i była objęta rękoma siedzącego za nią jeźdźca, który trzymał uzdę. Miała na sobie ubrany ciemny płaszcz z kapturem, który zasłaniał jej twarz. Nie wiedziała jak się on znalazł na jej ciele. Pamiętała, że prędzej była w samej sukni. Jechali wolno, wąskim szlakiem, z wieloma korzeniami wystającymi z ziemi. Ciężko to było nawet nazwać ścieżką. Puszcza była tu bardzo gęsta, mroczna i pozbawiona jakichkolwiek śladów obecności ludzi.  Powoli zaczynała wracać jej pamięć. Rozmawiała na targu w Lubawie z miłym kupcem o imieniu Vidgautr. Towarzyszyły mu trzy kobiety: Hilde, Schannon i Meara. Oglądała jego towary, uśmiechała się, była szczęśliwa. Później pojawił się Divan, poprosił żeby z nim poszła w boczną uliczkę, tam gdzie nie ma ludzi. Po chwili niespodziewanie ją pocałował i wyjął z kieszeni w płaszczu prezent. Piękną, szeroką bransoletę wykonaną ze srebra i pokrytą tajemniczymi znakami, podobnymi do run. Założył ją na jej na lewą rękę. Pamiętała jak zapięcia bransolety zamykają się okrążając cały jej nadgarstek. Zaciskały się mocno, poczuła zawroty głowy, potem zemdlała…

            - Nie próbuj więcej zdejmować tej bransolety. Każda taka próba zakończy się dla ciebie ogromnym bólem. Jeśli od nas uciekniesz to zostaniesz z nią na zawsze. Tylko tam, gdzie jedziemy znajduje się człowiek, który posiada moc na tyle dużą, że jest zdolny do uwolnienia cię od tego brzemienia.

            - To nie był Divan prawda? Nie wiem jak to zrobiłeś, ale udało ci się mnie oszukać.

            - Twój Divan niedługo prawdopodobnie zginie, a Lubawa upadnie. Nasi bogowie niebawem powrócą na Ziemię Sasinów.  Teraz, kiedy my siedzimy przy tym ognisku Lubawa jest atakowana przez setki Prusów z różnych plemion.

            Mojmira usłyszawszy te słowa wstała gwałtownie i próbowała biec. Jednak w porę złapała ją kobieta, której twarz zakrywał kaptur. Uderzyła ją pięścią w brzuch tak mocno, że Mojmira osunęła się na ziemię, leżała na boku krztusząc się, próbując złapać oddech.

            Porywaczka zdjęła z głowy kaptur i zaczęła się śmiać.

            - Głupia dziewucho wiesz ile czasu cię obserwowaliśmy? Zdajesz sobie sprawę jak długo planowaliśmy twoje porwanie? Mamy zadanie dowieść cię w pewne miejsce i je wykonamy. Jeśli jeszcze raz będziesz próbowała uciec to nie potraktuję cię tak łagodnie. A może ty lubisz ból? Czeka nas wiele dni podróży, chcesz być cały czas bita? A może mam cię związać i ciągnąć za koniem? Pogódź się z tym, że już nie powrócisz do tamtego życia, już nie ujrzysz Lubawy, już nigdy nie pocałujesz tego swojego Divana. A teraz siadaj przy ognisku i bądź grzeczna.

            Trzej mężczyźni jedli dalej nie przejmując się tym, że ich towarzyszka uderzyła i zbeształa uprowadzoną przez nich Mojmirę. Dziewczyna po dłuższej chwili podniosła się z ziemi i usiadła przy ognisku, blisko przywódcy porywaczy. Tak przynajmniej wywnioskowała, że to on tu dowodzi. Wiedziała, że to ten sam człowiek, którego widziała kiedyś w Płocku na targu, ten sam, który powiedział, że jej matka żyje, a potem próbował ją uprowadzić w Noc Kupały. Nie wiedziała, dlaczego, ale czuła, że on zna odpowiedzi na wiele dręczących ją pytań. Nie miała już jednak odwagi go o nic pytać. Nie teraz, kiedy pozostali porywacze siedzący przy ognisku by wszystko słyszeli. Bała się, że jeśli się odezwie to otrzyma kolejne ciosy, więc jadła w milczeniu nie podnosząc głowy.

            Mojmira nie miała wyjścia. Musiała być posłuszna po ciosie, który otrzymała, nie odważyła się zadawać więcej pytań. To, czego się dowiedziała na temat bransolety ją przeraziło. Zastanawiała się, czy jest przeklęta, a może magiczna, zaczarowana? Na wszelkie sposoby starała się uciec od jej widoku na prawej ręce. Na szczęście mogła ją zakryć rękawem sukni oraz rękawem płaszcza, który nałożyli na nią porywacze zaraz po porwaniu. Zapewne po to żeby nie rzucała się w oczy. Płaszcz był ciepły, co doceniła podczas zimnych nocy. Ostatecznie po kilku dniach pogodziła się z tym, że nie może zdjąć bransolety, jest na nią skazana. Cieszyła się, że porywacze nie wiążą jej rąk i nóg, wiedziała, że nie muszą. Wywieźli ją tak daleko, że nawet gdyby próbowała uciec w nocy to i tak by zapewne zginęła w tej mrocznej puszczy. Poza tym nocą zawsze jeden z porywaczy pełnił wartę i strzegł pozostałych. Tylko Mojmira, co zrozumiałe, i mężczyzna, którego nazywała zakapturzonym spali zawsze całą noc i byli zwolnieni z obowiązku pełnienia warty. Utwierdziło ją to w przekonaniu, że ten mężczyzna dowodzi całą grupą.

Trzeciego dnia od uprowadzenia Mojmira usłyszała jak rozmawiający ze sobą porywacze stwierdzili, że właśnie przekroczyli granicę Pogezanii z Barcją. Miał o tym świadczyć ogromny kamień ofiarny, który właśnie minęli. Dziewczyna starała się sobie przypomnieć mapę pogańskich Prus. Wiedziała, że Ziemia Sasinów graniczy z Pogezanią od Północy, a potem dalej na wschód mieszkają pogańskie plemiona Bartów. Pamiętała, że Barcja jest duża. Zastanawiała się, czy to właśnie w tej krainie znajduje się cel ich podróży.

            Każdy dzień i noc ich podróży przez puszczę wyglądały podobnie. Za dnia jechali konno, czasem na wąskich szlakach musieli zsiadać z ich grzbietów i prowadzić je za sobą. Wędrowali tak ponad jedenaście dni. Nocowali śpiąc pod gołym niebem. Unikali skupisk ludzkich, gospodarstw i grodów. Puszcza chwilami była tak gęsta, że nawet za dnia królowały ciemności albo półmrok. Tego dnia również po wielu godzinach, najczęściej wolnej jazdy konnej, przeplatanej z marszem przez trudno dostępne szlaki jej porywacze znaleźli kolejne miejsce na rozpalenie ogniska i przenocowanie. Jednak tym razem, po raz pierwszy dwóch mężczyzn i kobieta poszli razem zapolować na kolację i zebrać chrust na ognisko. Mojmira i przywódca porywaczy zostali sami razem z końmi. Nie spodziewała się, że to on odezwie się do niej pierwszy.

            - Niedługo znajdziemy się w granicach Nadrowii. Ani Divan, ani chrześcijańskie rycerstwo nigdy tu nie dotrą. Nie przez puszczę. Musisz pogodzić się ze swoim losem Mojmiro.
            Dziewczyna po chwili się otrząsnęła i zapytała:
            - W Płocku mówiłeś, że moja matka żyje. Czy spotkam ją tam, dokąd zmierzamy?
            - Ty naprawdę nic nie wiesz? Nie dziwię się. Byłaś wtedy malutka.  Tyle o tobie wiem, teraz pamiętam. Lubisz patrzeć na słońce. Kochasz taniec. W dzieciństwie lubiłaś wchodzić na dach chaty, na dachy innych budynków albo na wzgórze by obserwować wschodzące słońce. Uwielbiasz przyrodę, lubisz przebywać między drzewami. Im starsze drzewa tym więcej radości i siły daje ci ich dotykanie i siedzenie pod nimi. Zapewne lubiłaś i dalej lubisz też wdrapywać się na drzewa. Im dalej jesteśmy od chrześcijan, tym bardziej puszcza raduje się z twej obecności. Gdyby nie ta bransoleta to byś to czuła.
            - Skąd wiesz, co lubiłam robić w dzieciństwie?! Kto ci powiedział, że kocham taniec?! – Jak możesz tyle o mnie wiedzieć?! Kim ty jesteś?!
            To był dla niej kolejny cios. Nie spodziewała się usłyszeć od niego szczegółów ze swojego życia.
            - Mojmiro wiem o wiele więcej. Twoja matka przed twoimi narodzinami była kochana przez wszystkich Prusów pozostających przy prawdziwej wierze. Demony i złe duchy drżały przed nią. Ty odziedziczyłaś część jej mocy. Dlatego przeżyłaś aż do tej pory. Nie potrafiła cię zabić, sprzeciwiła się Wielkiej Trójcy bogów z Romowe Perkunsowi, Patrīmpusowi i Patollusowi. Za to została ukarana, na wieki uwięziona przez Perkunsa w otchłani, w więzieniu dla bogów sprzeciwiających się woli Wielkiej Trójcy z Romowe.
            - Jak moja matka mogła sprzeciwić się pogańskim bogom? O czym ty do diabła mówisz?!
            - Jeszcze nie rozumiesz Mojmiro? Dalej nic nie pojmujesz? Kiedy po raz pierwszy ujrzałem cię w Płocku poczułem bijącą od ciebie moc. Wówczas zrozumiałem, że pochodzisz od nas, Prusów, że wywodzisz się z jednego z pruskich plemion. Od twojego ojca nie wyczułem nic. To był zwykły chrześcijanin. Domyśliłem się, że odziedziczyłaś moc po matce.
            - Ale wtedy, w Płocku mówiłeś, że moja matka żyje i powinnam wkroczyć do pruskiej puszczy żeby ją spotkać. – Weszła mu w słowo zszokowana tym, co usłyszała.
            - Bo to prawda. Masz w sobie o wiele więcej mocy niż nasze kapłanki i kapłani. Po odpowiednim treningu staniesz się potężna. Taką moc mógł ci przekazać tylko rodzic należący do nieśmiertelnych, któryś z bogów lub istot pomniejszych południca, wiła może rusałka lub driada albo jeden z demonów. Dzieci takie jak ty, Mojmiro, rodzą się niezwykle rzadko. Tylko ze związku istoty nadprzyrodzonej ze śmiertelniczką, lub ze śmiertelnikiem przychodzą na świat ludzie półkrwi. Taka była moja wiedza jak rozmawialiśmy w Płocku. Tyle wiedziałem aż do naszego pocałunku.
- Pocałowałeś mnie?!
- Zaraz przed porwaniem. To nie był Divan, tylko ja. Zmieniłem swój wygląd za pomocą mikstury, która pozwoliła mi na pewien czas zyskać moc Dopplera.
- Dopplera? – Dopytywała.
- Teraz to nieważne. Pocałowałem cię i dopiero potem założyłem ci przeklętą bransoletę blokującą twoją moc. Jak tylko zetknęły się nasze wargi mikstura przestała działać. Moc bransolety po chwili zaczęła jednak blokować twoją siłę, stałaś się bezbronna i straciłaś przytomność. Nasz pocałunek sprawił, że zaczęła wracać mi pamięć. Wspomnienia wymazane ponad dwadzieścia lat temu.
            - Wspomnienia sprzed tak dawna? Z czasów moich narodzin?
- Nawet jeszcze sprzed dnia, w którym się narodziłaś. Od naszego pocałunku wspomnienia wracały stopniowo. W dzień i w nocy obrazy napływały do mojej głowy. Teraz wiem, że prędzej nie doceniałem tego jak wyjątkowa jesteś. Teraz pamiętam wszystko. Twój ojciec był naszym wrogiem, za młodu należał do Zakonu Świętych Rycerzy, którzy poprzysięgli zniszczyć naszych bogów. Wtedy w Płocku wydawało mi się, że znam skądś jego twarz. Jednak dopiero teraz przypomniałem sobie o nim, o wydarzeniach sprzed dwudziestu jeden lat. Bo tyle masz lat. Prawda? Dwadzieścia jeden.

            Mojmira kiwnęła głową potwierdzając jego słowa.
- Pamiętam tego rycerza. On zakochał się w kobiecie, złotowłosej, pięknej. Uratowała mu życie, wyleczyła jego rany. Ty Mojmiro czarne włosy odziedziczyłaś po ojcu, jednak zielone oczy masz po matce.  Wróćmy jednak do meritum. Zakochali się w sobie. Potem ty przyszłaś na świat, a on dowiedział się prawdy. Dowiedzieli się też inni bogowie i wpadli w szał. Twój ojciec zabrał cię i uciekł z pruskiej puszczy, uciekł do dalekich krain. Tam, gdzie oczy naszych bogów nie sięgają. Bogowie mają najwięcej siły tam, gdzie dominuje żarliwa wiara i są wznoszone szczere modły. Im więcej wiernych czczących danego boga, tym silniejszy on się staje. Dlatego pruscy bogowie są najpotężniejsi w pruskiej puszczy. Tak teraz wszystko ułożyło mi się w solidną całość – stwierdził z radością zakapturzony. Jest jeszcze tyle faktów, o których powinnaś wiedzieć jednak nie mamy zbyt wiele czasu. Oni niedługo wrócą.  
- Jak miała na imię moja matka? Dlaczego straciłeś pamięć? Mój ojciec naprawdę był kiedyś rycerzem, który walczył z Prusami w puszczy?

Dziewczyna była roztrzęsiona. Pot kapał jej z czoła, a potok pytań wylewający się z jej ust wręcz zalał zakapturzonego rozmówcę.
- Mamy niewiele czasu, a ja mówię ci o tym ze względu na dobroć, jaką kiedyś okazała mi twoja matka. Dopiero teraz o tym wszystkim sobie przypomniałem. Wiedz, że chrześcijanie od setek lat najeżdżali pruską puszczę, chcieli zniszczyć naszą religię, zgładzić bogów, w których wierzymy. To, że nieśmiertelni mają czasem dzieci ze śmiertelnikami nie powinno cię dziwić. U Słowian też tak kiedyś było. Jednak Piastowie odrzucili wiarę przodków. Dzieci śmiertelnika z nieśmiertelnym zawsze rodzą się wyjątkowe, zostają kapłankami, kapłanami lub wielkimi wojownikami. Jednak czasem w takich dzieciach budzi się wyjątkowa moc…
- Moc?
- Tak. Moc dającą wyjątkowe zdolności, jasnowidzenia, czytania w myślach, uzdrawiania, nadludzką siłę, dopplera i wiele innych. Zdarza się też, że dzieci takie rodzą się, jako demony, wilkołaki, wampiry. Jednak z tobą jest jeszcze inaczej. Zacznijmy od początku, wówczas zrozumiesz. Ponad dwadzieścia dwa lata temu, rok przed twoimi narodzinami do wybrzeży Półwyspu Sambijskiego przybiły statki Zakonu Świętych Rycerzy. Były ich setki. Mordowali naszych braci z plemienia Sambów, a potem ruszyli w głąb puszczy. Dotarli aż do Nadrowii. Szukali naszego najświętszego miejsca kultu Świętego Gaju w Romowe. Wierzyli, że jego zniszczenie będzie ostatecznym ciosem, po którym nasza religia się rozpadnie, a puszcza straci swą żywotną moc.

Doszło do wielkiej bitwy. Prusowie zwyciężyli. Puszcza spłynęła krwią. Perkuns, Patrīmpus, Patollus, bogini Kurche i pozostali bogowie, wszyscy byli przekonani, że nikt z Zakonu Świętych Rycerzy nie uszedł przed pnączami śmierci. Ich ciała leżały zmasakrowane, na świętej pruskiej ziemi. Jednak doszło do rzeczy niespodziewanej. Kiedy o świcie, po bitwie wschodziło słońce i bogini Saūli przechadzała się po polu bitwy dostrzegła, że w jednym z leżących na ziemi rycerzy tli się iskierka życia. Żaden z bogów nie wiedział, że ktoś przeżył.  Perkuns prędzej ogłosił, że wszyscy wrogowie zostali zgładzeni. Saūli podeszła do ledwo żywego chrześcijanina, który był nieprzytomny. Chciała go zgładzić jednak, z nieznanych mi powodów, nie potrafiła. W tajemnicy przed wszystkimi opatrywała jego rany… Nigdy nie powiedziała mu, kim jest naprawdę.  Twój ojciec myślał, że Saūli jest zwyczajną rusałką. W tajemnicy, przed Perkunsem zamieszkali w jednej z nadmorskich osad, których pełno jest w sąsiedniej Sambii. Twoja matka szybko uświadomiła sobie, że dziecko, które nosi w łonie ma wielką moc, moc, która nie umknie uwadze bogów. Wiedziała też, że jeśli inni pruscy bogowie dowiedzą się, że pokochała śmiertelnika, który w dodatku jest wyznawcą wrogiego boga, chrześcijańskiego boga to zainterweniują.

Saūli wiedziała, że złamała prawo ustanowione przez Perkunsa, najważniejszego z pruskich bogów. Perkuns wieki temu surowo zakazał związków bogów z grzesznikami, ludźmi pochodzącymi z innych krain, wierzącymi w innych, obcych bogów. Krótko po twoich narodzinach wyznawcy Świętej Trójcy z Romowe dowiedzieli się…
- Świętej Trójcy? – Zapytała Mojmira.
- Niedługo się dowiesz, kim oni są, a teraz słuchaj dalej. Wyznawcy Perkunsa i pozostałych należących do Trójcy dowiedzieli się, że Saūli złamała prawo. Perkuns rozkazał, aby Saūli zabiła ciebie i twojego ojca. Tylko tak mogła zmazać swoje przewinienie przeciw innym bogom. Ona jednak nie potrafiła tego zrobić. Powiedziała twemu ojcu, że grozi wam niebezpieczeństwo. On nie chciał wyjeżdżać bez niej, nie wiedział do końca, że Saūli jest boginią. Dlatego twoja matka wpłynęła na niego swoją mocą. Zmieniła mu pamięć. Od tamtej pory twój ojciec wierzył, że Saūli była rusałką, która zginęła z rąk wyznawców Perkunsa. Zabrał cię i wierząc, że twoja matka nie żyje uciekł z puszczy, odpłynął jednym ze statków płynących w stronę Gdańska. Saūli następnie wymazała wspomnienia wszystkim, którzy znali prawdę, w tym mnie swojemu słudze.  Później została ukarana, na wieki uwięziona przez Perkunsa w otchłani, w więzieniu dla bogów sprzeciwiających się woli Wielkiej Trójcy z Romowe.
- Musisz obiecać, że nie zdradzisz tego, co ci powiedziałem osobie, która kazała cię porwać. Nie mów mu nic. On nie może się zorientować, że jesteś córką Saūli, bogini słońca.

Mojmira patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Nie wiedziała, co powiedzieć, jak się zachować… jej świat ponownie został wywrócony go góry nogami. To, czego się dowiedziała o sobie i rodzicach wstrząsnęło nią dogłębnie. Wiedziała, ze on mówi prawdę, czuła to. Odgięła rękaw i spojrzała na bransoletę. Potem jej oczy skierowały się na niego. Patrzyli tak na siebie przez chwilę.
- Pomożesz mi? Ocalisz mnie?
- Teraz mam innego Pana. Do niego cię prowadzę. Zresztą nikt, poza nim nie jest w stanie zdjąć z ciebie tej bransolety.
- Czym jest ta bransoleta? – Zapytała.
- To przeklęty przedmiot. Blokuje wszelką magię. Powoli będzie wysysała z ciebie życiową energię.
- Więc po tym wszystkim po prostu pozwolisz mi umrzeć?
- Mojmiro to od tego, któremu służę będzie zależało czy umrzesz. Jestem z nim nierozerwalnie związany. Zabójcy tacy jak ja muszą dochowywać przysiąg.
- A co z czasami, w których służyłeś mojej matce? Co z jej wyznawcami?
- Perkuns kazał zniszczyć kult twojej matki. Sprawił, że Saūli popadła w zapomnienie. Bogini bez wiernych jest martwa. Uwięziona w czeluściach otchłani. Powiedziałem ci prawdę przez wzgląd na dawne czasy, o których sobie przypomniałem.
- Jak masz na imię? – Zapytała nagle zaskakując go zupełnie.
Nie spodziewał się, że przyjdzie jej do głowy takie pytanie. Nikt poza Wielkim Kapłanem Kriwe z Romowe nie znał jego prawdziwego imienia. Ci, którzy kiedyś je znali już dawno nie żyją. Zastanawiał się chwilę…
- To martwe imię, którego od lat nie używałem. Dawno temu nosiłem imię Wūrs, co w języku pruskim oznacza „starodawny”. Jednak teraz jestem bezimiennym sługą. Niedługo ujrzysz tego, komu służę.

Mojmira stała opierając się o konia. Czuła, że zaraz się przewróci. Wszystko w jej głowie wirowało. W oddali było słychać odgłosy rozmowy pozostałych porywaczy, którzy wracali. Po chwili dwaj mężczyźni wyłonili się z puszczy trzymając chrust i upolowaną zwierzynę. Wūrs wówczas był już daleko od Mojmiry, siedział na kamieniu i czytał jakiś manuskrypt.
Po kilkunastu dniach od porwania Mojmira dowiedziała się od porywaczy, że dziś dotrą do celu. Po przekroczeniu granicy Barcji z Nadrowią krajobraz po jakimś czasie powoli zaczynał się zmieniać. Puszcza rzedła, a do ich uszu zaczynały docierać odgłosy ludzi, rolników, bawiących się dzieci. Co jakiś czas mijali ufortyfikowane gospodarstwo i Prusów zerkających na nich z ciekawością. W końcu dotarli do miejsca, w którym mieli się spotkać z tym, który kazał uprowadzić Mojmirę.