Książkę Małgorzaty Przybyłowskiej
pt.: „Banalne historie kilku rodzin”
polecam wszystkim, którzy interesują się historią Gwiździn, a szerzej Ziemi
Lubawskiej. Autorka jest wnuczką Henryka Modrowa, dziedzica zarządzającego
dworem w Gwiździnach w latach 1925 – 1945. Dzięki wytrwałości udało jej się
dotrzeć do osób, które pamiętają, jaki był jej dziadek. Książka jest napisana w
konwencji dokumentu fabularyzowanego, czyli posiada prawdziwe tło historyczne,
autentyczne są daty, imiona, nazwiska, nazwy ulic itp. Natomiast dialogi są z
jednej strony zmyślone, a z drugiej „zakorzenione w faktach”.
Pani Przybyłowska we wstępie książki wyjaśnia,
co skłoniło ją do podjęcia trudu badania dziejów swojej rodziny: „Co skłoniło mnie do napisania książki –
faktycznie historii mojej rodziny? Kilka powodów. Na pewno chcę uporządkowania rodzinnej
historii, która w pewnych fragmentach miała wiele niedomówień. Rozszyfrowanie
zagadek było ciekawym wyzwaniem, które trzeba było pokonać. W tym celu dotarłam
do kilku istotnych dokumentów, przynajmniej częściowo zapełniających puste
miejsce układanki. Spotkałam się ze świadkami kilku zamierzchłych wydarzeń.
Odszukałam rodzinę dziadka w Niemczech. Skontaktowałam się z państwowym
Archiwum, w którym udało mi się odszukać interesujące mnie księgi gruntowe pradziadka
– ojca mojej babci, ja też dziadka i pradziadka z majątku Gwiździny.
Skompletowałam inne pisma urzędowe, listy i przyporządkowałam daty wydarzeniom.
Wyszedł z tego – moim zdaniem – dość spójny i wiarygodny obraz przeplatany
fabułą”.
Helena – jest
babcią autorki książki. Była malutka, miała zaledwie sześć miesięcy, kiedy umarła
jej matka Rozalia. Jej ojciec znalazł sobie drugą żonę, Annę, a potem wyruszył
walczyć podczas I wojny światowej (1914-1918). Helena, jako najmłodsza z
czworga rodzeństwa, (miała braci Franciszka i Maksa oraz siostrę Weronikę) nie
miała łatwego dzieciństwa. Nie pamiętała swojej matki Rozalii, a macocha Anna
kochała bardziej swoje dzieci (miała ich czworo). Łącznie w domu przebywało
ośmioro dzieci, czworo z pierwszego małżeństwa.
Anna, macocha Heleny, była drugą żoną jej
ojca Bernarda. Wyszła za mąż za Bernarda, który był wdowcem, ponieważ posiadał
on po swojej żonie (Rozalii) 36-hektarowe gospodarstwo w Łążynie, wsi na Ziemi
Lubawskiej. Niestety Bernard po powrocie z wojny w 1918 r. zastał gospodarstwo
w złym stanie. Ostatecznie musiał je sprzedać, aby spłacić długi. Zdecydował,
że wynajmie dom w Lubawie, a następnie on oraz najstarsze dzieci pójdą do pracy, a córki pośle na
służbę do bogatych Niemców. W tym
miejscu chciałbym przytoczyć fragment książki:
„ – Dotąd to my mieliśmy służbę… Właśnie je posiłek w oddzielnym
pomieszczeniu – zauważyła Weronka.
- Myślicie, że mnie serce nie boli, że musimy zostawić wszystko? Jak wróciłem
z wojny, starałem się wyciągnąć gospodarstwo z długów i może nawet udałoby mi
się, gdyby nie hiperinflacja. Co zakupiłem wczoraj, nie mogłem z zyskiem
sprzedać – ani inwentarza, ani płodów, bo ich cena spadła do wartości ziarna
czy paszy! – powiedział rozgoryczony Bernard.
- Ojciec już oglądał budynek, który moglibyśmy wynająć z Lubawie, a
właściwie piętro budynku. Niestety cała nasza dziesiątka nie zmieści się tam.
Starsze dzieci, mówię to z bólem, będą musiały radzić sobie same.
- Czyli tak naprawdę wyrzucacie nas z domu! Jak to starsze dzieci,
przecież to właśnie nam, sierotom po Rozalii, należy się najwięcej. Mieliśmy
zasądzone w 1908 roku, czyli po śmierci naszej matki, po 1500 marek
niemieckich. Dodaj poprawkę na hiperinflację i powiedz mi, jaka sumę otrzymasz.
To ty przyszłaś do naszego gospodarstwa – nie krył oburzenia Maks.
- Zamilcz, Maks – strofował ojciec”.
Helena upatrzyła sobie 500 hektarowy majątek
w Gwiździnach i poszła tam prosić Niemców żeby przyjęli ją na służbę. Pałacyk
był zadbany, położony w malowniczej scenerii. Przy wejściu było widać
pomieszczenia gospodarcze, budynki dla służby oraz gorzelnię. Majątek w Gwiździnach
specjalizował się w hodowli ziemniaków, które wysyłano na eksport do Europy
oraz zaopatrywano okoliczną gorzelnię. W gospodarstwie hodowano lokalną odmianę
ziemniaków o nazwie modrow, od
nazwiska właścicieli Wilhelma, a od 1925 r. Henryka Modrowa.
Tak oto siedemnastoletnia Helena
zebrała się na odwagę i zakołatała do drzwi majątku w Gwiździnach. Zapewne
otworzył jej majordomus, który był odpowiedzialny za kierowanie całą służbą. W
środku dziewczyna poznała pana dworu Wilhelma Modrowa oraz jego syna młodego Henryka,
który wówczas miał osiemnaście lat. Dziewczyna „na starcie” dostała własny
jednoosobowy pokój, co było zaskakujące, ponieważ tylko najlepsi, najbardziej
doświadczeni służący mieli własne pokoje. Młody Henryk z czasem się w niej zakochał,
ale żeby poznać szczegóły musicie sięgnąć po książkę pani Małgorzaty
Przybyłowskiej.
Na zakończenie podam jeszcze kilka ciekawostek:
-
Wilhelm zmarł przed wybuchem II wojny światowej i został pochowany w ogrodzie niedaleko
dworu. Dzięki przekazom ustnym wiemy, że w 1918 roku Wilhelm dał pieniądze na
dwie nowoczesne sikawki niemieckiej produkcji Gustava Evalda z Kostrzyna nad
Odrą. Jedną z nich przekazał strażakom we wsi, a drugą zabrał na swój majątek.
Sikawki przywieźli do Gwiździn Walenty Tafel, Konstanty Kopański i Domżalski Leon.
- W 1925 r. majątkiem w Gwiździnach
zaczął zarządzać Henryk, syn Wilhelma Modrowa.
- Henryk Modrow w 1945 r. musiał
opuścić Gwiździny i uciekać przed zbliżającą się Armią Czerwoną. Nigdy nie
powrócił, jego bliscy nie odzyskali majątku do dnia dzisiejszego.
- Henryk Modrow podobno kochał Helenę,
ale ojciec nie pozwolił mu na ślub ze służącą i do tego Polką.
- Henryk miał łącznie dwanaścioro
dzieci: dwoje z pierwszą żoną niemiecką tancerką Else i dziewięcioro z drugą
żoną Imgrad.
- Jedna, nieślubna córka Henryka
pochodziła ze związku z Heleną, która urodziła ją w szpitalu w Grudziądzu.
Helena nazwała córkę Henryka. W tym miejscu przytoczę fragment z książki: „W szpitalu w Grudziądzu, poleconym Helenie
jako dobra „klinika położnicza”, przychodzi na świat dziewczynka, Henryka
Helena. Kilkadziesiąt lat później wnuczka zapyta babcię, dlaczego dała mamie
takie dziwne imię. Babcia, przez całe życie ukrywająca prawdę o tym, kto jest
biologicznym ojcem jej najstarszej córki odpowie: - Chciałam, aby brzmiało
podobnie jak moje, jest najbardziej podobne do Heleny… Prawda jednak była taka,
że z miłości do Henryka dała córce imię jej ojca. W tym samym roku, kiedy
urodziła się Henryczka, czyli w 1928 r. Henryk żeni się ze swoją pierwszą żoną
Else”.
Autor: Tomasz Chełkowski
Kontakt:
ziemialubawska@protonmail.com
Wszelkie prawa zastrzeżone!
Jeśli chcesz skorzystać z moich materiałów najpierw zapytaj mnie o zgodę ;)