czwartek, 11 lutego 2016

Historia Heleny, która służyła u Modrowa w Gwiździnach opisana w książce Małgorzaty Przybyłowskiej.


Książkę Małgorzaty Przybyłowskiej pt.: „Banalne historie kilku rodzin” polecam wszystkim, którzy interesują się historią Gwiździn, a szerzej Ziemi Lubawskiej. Autorka jest wnuczką Henryka Modrowa, dziedzica zarządzającego dworem w Gwiździnach w latach 1925 – 1945. Dzięki wytrwałości udało jej się dotrzeć do osób, które pamiętają, jaki był jej dziadek. Książka jest napisana w konwencji dokumentu fabularyzowanego, czyli posiada prawdziwe tło historyczne, autentyczne są daty, imiona, nazwiska, nazwy ulic itp. Natomiast dialogi są z jednej strony zmyślone, a z drugiej „zakorzenione w faktach”.

Pani Przybyłowska we wstępie książki wyjaśnia, co skłoniło ją do podjęcia trudu badania dziejów swojej rodziny: „Co skłoniło mnie do napisania książki – faktycznie historii mojej rodziny? Kilka powodów. Na pewno chcę uporządkowania rodzinnej historii, która w pewnych fragmentach miała wiele niedomówień. Rozszyfrowanie zagadek było ciekawym wyzwaniem, które trzeba było pokonać. W tym celu dotarłam do kilku istotnych dokumentów, przynajmniej częściowo zapełniających puste miejsce układanki. Spotkałam się ze świadkami kilku zamierzchłych wydarzeń. Odszukałam rodzinę dziadka w Niemczech. Skontaktowałam się z państwowym Archiwum, w którym udało mi się odszukać interesujące mnie księgi gruntowe pradziadka – ojca mojej babci, ja też dziadka i pradziadka z majątku Gwiździny. Skompletowałam inne pisma urzędowe, listy i przyporządkowałam daty wydarzeniom. Wyszedł z tego – moim zdaniem – dość spójny i wiarygodny obraz przeplatany fabułą”.


Helena – jest babcią autorki książki. Była malutka, miała zaledwie sześć miesięcy, kiedy umarła jej matka Rozalia. Jej ojciec znalazł sobie drugą żonę, Annę, a potem wyruszył walczyć podczas I wojny światowej (1914-1918). Helena, jako najmłodsza z czworga rodzeństwa, (miała braci Franciszka i Maksa oraz siostrę Weronikę) nie miała łatwego dzieciństwa. Nie pamiętała swojej matki Rozalii, a macocha Anna kochała bardziej swoje dzieci (miała ich czworo). Łącznie w domu przebywało ośmioro dzieci, czworo z pierwszego małżeństwa.
Anna, macocha Heleny, była drugą żoną jej ojca Bernarda. Wyszła za mąż za Bernarda, który był wdowcem, ponieważ posiadał on po swojej żonie (Rozalii) 36-hektarowe gospodarstwo w Łążynie, wsi na Ziemi Lubawskiej. Niestety Bernard po powrocie z wojny w 1918 r. zastał gospodarstwo w złym stanie. Ostatecznie musiał je sprzedać, aby spłacić długi. Zdecydował, że wynajmie dom w Lubawie, a następnie on oraz najstarsze dzieci pójdą do pracy, a córki pośle na służbę do bogatych Niemców. W tym miejscu chciałbym przytoczyć fragment książki:

„ – Dotąd to my mieliśmy służbę… Właśnie je posiłek w oddzielnym pomieszczeniu – zauważyła Weronka.
- Myślicie, że mnie serce nie boli, że musimy zostawić wszystko? Jak wróciłem z wojny, starałem się wyciągnąć gospodarstwo z długów i może nawet udałoby mi się, gdyby nie hiperinflacja. Co zakupiłem wczoraj, nie mogłem z zyskiem sprzedać – ani inwentarza, ani płodów, bo ich cena spadła do wartości ziarna czy paszy! – powiedział rozgoryczony Bernard.
- Ojciec już oglądał budynek, który moglibyśmy wynająć z Lubawie, a właściwie piętro budynku. Niestety cała nasza dziesiątka nie zmieści się tam. Starsze dzieci, mówię to z bólem, będą musiały radzić sobie same.
- Czyli tak naprawdę wyrzucacie nas z domu! Jak to starsze dzieci, przecież to właśnie nam, sierotom po Rozalii, należy się najwięcej. Mieliśmy zasądzone w 1908 roku, czyli po śmierci naszej matki, po 1500 marek niemieckich. Dodaj poprawkę na hiperinflację i powiedz mi, jaka sumę otrzymasz. To ty przyszłaś do naszego gospodarstwa – nie krył oburzenia Maks.
- Zamilcz, Maks – strofował ojciec”.

Helena upatrzyła sobie 500 hektarowy majątek w Gwiździnach i poszła tam prosić Niemców żeby przyjęli ją na służbę. Pałacyk był zadbany, położony w malowniczej scenerii. Przy wejściu było widać pomieszczenia gospodarcze, budynki dla służby oraz gorzelnię. Majątek w Gwiździnach specjalizował się w hodowli ziemniaków, które wysyłano na eksport do Europy oraz zaopatrywano okoliczną gorzelnię. W gospodarstwie hodowano lokalną odmianę ziemniaków o nazwie modrow, od nazwiska właścicieli Wilhelma, a od 1925 r. Henryka Modrowa.

Tak oto siedemnastoletnia Helena zebrała się na odwagę i zakołatała do drzwi majątku w Gwiździnach. Zapewne otworzył jej majordomus, który był odpowiedzialny za kierowanie całą służbą. W środku dziewczyna poznała pana dworu Wilhelma Modrowa oraz jego syna młodego Henryka, który wówczas miał osiemnaście lat. Dziewczyna „na starcie” dostała własny jednoosobowy pokój, co było zaskakujące, ponieważ tylko najlepsi, najbardziej doświadczeni służący mieli własne pokoje. Młody Henryk z czasem się w niej zakochał, ale żeby poznać szczegóły musicie sięgnąć po książkę pani Małgorzaty Przybyłowskiej.


Na zakończenie podam jeszcze kilka ciekawostek:
- Wilhelm zmarł przed wybuchem II wojny światowej i został pochowany w ogrodzie niedaleko dworu. Dzięki przekazom ustnym wiemy, że w 1918 roku Wilhelm dał pieniądze na dwie nowoczesne sikawki niemieckiej produkcji Gustava Evalda z Kostrzyna nad Odrą. Jedną z nich przekazał strażakom we wsi, a drugą zabrał na swój majątek. Sikawki przywieźli do Gwiździn Walenty Tafel, Konstanty Kopański i Domżalski Leon.
- W 1925 r. majątkiem w Gwiździnach zaczął zarządzać Henryk, syn Wilhelma Modrowa.
- Henryk Modrow w 1945 r. musiał opuścić Gwiździny i uciekać przed zbliżającą się Armią Czerwoną. Nigdy nie powrócił, jego bliscy nie odzyskali majątku do dnia dzisiejszego.
- Henryk Modrow podobno kochał Helenę, ale ojciec nie pozwolił mu na ślub ze służącą i do tego Polką.
- Henryk miał łącznie dwanaścioro dzieci: dwoje z pierwszą żoną niemiecką tancerką Else i dziewięcioro z drugą żoną Imgrad.
- Jedna, nieślubna córka Henryka pochodziła ze związku z Heleną, która urodziła ją w szpitalu w Grudziądzu. Helena nazwała córkę Henryka. W tym miejscu przytoczę fragment z książki: „W szpitalu w Grudziądzu, poleconym Helenie jako dobra „klinika położnicza”, przychodzi na świat dziewczynka, Henryka Helena. Kilkadziesiąt lat później wnuczka zapyta babcię, dlaczego dała mamie takie dziwne imię. Babcia, przez całe życie ukrywająca prawdę o tym, kto jest biologicznym ojcem jej najstarszej córki odpowie: - Chciałam, aby brzmiało podobnie jak moje, jest najbardziej podobne do Heleny… Prawda jednak była taka, że z miłości do Henryka dała córce imię jej ojca. W tym samym roku, kiedy urodziła się Henryczka, czyli w 1928 r. Henryk żeni się ze swoją pierwszą żoną Else”.







Autor: Tomasz Chełkowski

Kontakt: 
ziemialubawska@protonmail.com







Wszelkie prawa zastrzeżone!
Jeśli chcesz skorzystać z moich materiałów najpierw zapytaj mnie o zgodę ;)