W piątek 13 marca 2015 roku w Mszanowie odbyło się spotkanie poświęcone pamięci Żołnierzy Wyklętych. Dzieci z Jamielnika zafundowały nam prawdziwe katharsis, za które im serdecznie dziękuję. Oby jak najwięcej tak utalentowanych i wspaniałych młodych ludzi kształciło się w polskich szkołach. Pani z Instytutu Pamięci Narodowej również zrobiła na mnie duże wrażenie opowiadając m.in. o pierwszych latach po zakończeniu II wojny światowej, które były bardzo trudne dla naszej ojczyzny. Jedną z głównych atrakcji spotkania była prezentacja nowej książki weterana Armii Krajowej, polskiego bohatera i patrioty Pana Józefa Zbigniewa Polaka pt.: "Impresje o Żołnierzach Wyklętych".
W
zaprezentowanej książce zamieszczono obok każdej impresji ciekawe i wartościowe
z patriotycznego punktu widzenia opisy historyczne miejsc związanych z
Żołnierzami Wyklętymi i ich tragicznym losem po II wojnie światowej.
Znajdziecie tu pomniki, kaplice, budynki, zabytki itp. lokacje pamiętające ich chwałę
i cierpienie, pot i łzy. Z naszego regionu wybrano m.in. Siedzibę Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa
Publicznego (PUBP) na ul. Grunwaldzkiej w Nowym Mieście Lubawskim (obecnie PZU)
oraz Dom Józefa Rydla we wsi Otręba, w którym znajdowała się baza Marcjana
Sarnowskiego ps "Cichy". Z terenów położonych poza granicami Ziemi
Lubawskiej warto zwrócić uwagę np. na celę Danuty Siedzikówny ps
"Inka" w Gdańsku. "Inka" była sanitariuszką w 5 Wileńskiej
Brygadzie AK, którą dowodził mjr Zygmunt Szendzielarz ps "Łupaszka".
Dlaczego powojenne
lata w naszym kraju były tak trudne? Dlaczego mimo rozwiązania Armii Krajowej i
zakończenia II wojny światowej w 1945 roku tak wielu polskich żołnierzy
postanowiło walczyć dalej, tym razem z okupantem sowieckim (z ZSRR)? Postaram
się wam to wyjaśnić. Otóż okupacja hitlerowska Ziemi Lubawskiej zakończyła się w
styczniu 1945 roku, wraz z wkroczeniem wojsk sowieckich, które według
oficjalnej propagandy wyzwalały Polskę, a naprawdę mordowały i kradły co się
dało. No i oczywiście wprowadzały w naszym kraju komunizm niszcząc wszelkie
przejawy demokracji. Oto kilka przykładów, które pokazują ogrom bestialstwa
żołnierzy Armii Czerwonej:
· Sowieci po wkroczeniu na Ziemię
Lubawską strzelali na oślep pociskami zapalającymi, wzniecając w ten sposób
liczne pożary. W Lidzbarku Welskim okradli większość mieszkańców, dla zabawy
podpalili wiele domów oraz zastrzelili kilkanaście osób. Wśród ofiar znaleźli
się Ci którzy próbowali się buntować widząc poczynania „wyzwolicieli”.
Najmniejszy ślad niezadowolenia najczęściej powodował wywleczenie na ulicę i
rozstrzelanie na oczach mieszkańców. W taki sposób Rosjanie zamordowali rodzinę
szewca, który mieszkał na lidzbarskim rynku. Ciała szewca, jego żony, córki i
synka przez kilka dni leżały na podwórku za domem. Wszystkim zabrano buty,
które Rosjanie traktowali jako najcenniejszą wojenną zdobycz. Tak wyglądało
wyswobodzenie Lidzbarka Welskiego przez Armię Czerwoną.
· w Nowym Mieście Lubawskim w wyniku
działań żołnierzy ZSRR spłonęło 56 domów, co stanowiło 20% ówczesnych
zabudowań. Żołnierze rosyjscy grabili prywatne i społeczne mienie oraz okradali
ludzi ze wszystkiego, czego nie zdążyli zabrać im uciekający Niemcy. Pod koniec
stycznia NKWD rozpoczęło aresztowania i wywózki w głąb Rosji osób zdolnych do
pracy. Większość z 319 mieszkańców wywiezionych z terenów Ziemi Lubawskiej
trafiła do łagrów w Donbasie i na Uralu.
· Rosjanie tak samo jak Niemcy
dopuszczali się mordów na okolicznych mieszkańcach. Dnia 21 stycznia 1945 roku
z zimną krwią zamordowali we własnym gospodarstwie Bernarda i Walerię
Bartkowskich z Marzęcic oraz nieznaną z nazwiska dziewczynę z Łąk Bratiańskich,
która przebywała w tym czasie w Marzęcicach. Do jednego z najbardziej
wstrząsających mordów doszło w wigilię Bożego Narodzenia, 24 grudnia 1945 roku.
Dwóch rosyjskich żołnierzy napadło wówczas na dom rolnika Stanisława Ciołka ze
wsi Szwarcenowo, którego zastrzelili na oczach dzieci ozdabiających choinkę.
To tylko kilka z tysięcy przykładów
obrazujących okrucieństwo żołnierzy Armii Czerwonej. Czy wiedząc to wszystko
kogoś jeszcze dziwi, że w 1945 roku wielu naszych żołnierzy postanowiło chronić
polskie społeczeństwo przed tymi bandytami? Propaganda komunistyczna z nich
szydziła, przez cały okres PRL-u nazywano ich bandytami, ohydnymi karłami
reakcji, zdrajcami. A oni tak naprawdę byli polskimi bohaterami, wiernymi
rządowi polskiemu, a nie komunistom.
W XXI wieku Polacy
wydają się być coraz mniej zainteresowani historią. Często w towarzystwie osoby
próbujące poruszyć jakieś zagadnienie np. z historii Polski spotykają się z dezaprobatą.
Mamy wąskie grupy historyków i pasjonatów, które są świadome tego jak ważna
jest wiedza o przeszłości oraz masy, które nierzadko wręcz podkreślają, że ich
takie tematy nie interesują. Książki o bohaterach m.in. z Armii Krajowej i
Ruchu Oporu Armii Krajowej (ROAK) walczących za Polskę wydają się przegrywać z tandetną
i popularną dziś literaturą masową. Nieraz słyszałem opinie mówiące o tym, że patriotyzm, ojczyzna, honor, naród są hasłami nieaktualnymi, wręcz nie
pasującymi do naszych czasów. Nawet w szkołach ogranicza się lekcje historii
zapominając o tym, że "z
nieznajomości czasów minionych wypływa nieuchronnie niezrozumienie
teraźniejszości. Ale również daremne będą zapewne próby zrozumienia
przeszłości, jeżeli się nie wie nic o dniu dzisiejszym" Marc Bloch
wypowiedział te słowa jeszcze przed wybuchem II wojny światowej. Jakże aktualne
one są w dniu dzisiejszym.
W tych
trudnych dla naszej ojczyzny czasach musimy jeszcze głośniej mówić o polskich
bohaterach, którzy na stałe zapisali się na kartach historii. Może poniższy
fragment wspomnień niemieckiego żołnierza z września 1939 roku uświadomi wam dlaczego
Polaków walczących za swój kraj nazywamy bohaterami:
"To był pierwszy polski żołnierz,
którego ujrzały moje oczy. Na progu granicznej zagrody leżał we krwi z ziemistą
twarzą, skurczony z bólu, kolana przy piersiach. Z jego zaciśniętych warg
wyrwał się ledwo dosłyszalny szept. "Wody". Napojony skonał z
uśmiechem. Spoczywa teraz na miejscu, na którym padł, pod prostym drewnianym
krzyżem, ozdobionym jedynie polskim hełmem i napisem: "10 polskich żołnierzy".
Ten polski piechur zginął jak prawdziwy żołnierz. Bronił
nakazanego stanowiska do końca. Jego ładownice były puste, a w magazynku
karabinu znajdowały się tylko dwa naboje w chwili, gdy trafił go śmiertelny strzał.
Bronił swego stanowiska do ostatka, choć wiedział, że to
śmierć. A obok przy oknach zagrody, zamienionych w strzelnice, we wnękach
strzeleckich, wykopanych w ogrodzie, hen gdzieś na granicy, śniło w tym
momencie już swój wieczny sen 9 jego towarzyszy piechurów. Drużyna, którą
tworzyli, zajmowała stanowisko w zagrodzie, o kilkaset metrów od granicy. Tu 10
ludzi z jednym ręcznym karabinem maszynowym i 10 karabinami oczekiwało
niemieckiego natarcia. Nie mieli za sobą innych silniejszych oddziałów. Wojska
polskie koncentrowały się o kilkadziesiąt kilometrów w głąb. By spełnić swe
zadanie straży granic Rzeczypospolitej i zasygnalizować ich przekroczenie przez
wroga musieli decydować się na śmierć lub niewolę, albo gwałtowny odwrót po
kilku strzałach, odwrót tak podobny w oczach nieprzyjaciela do ucieczki.
Żołnierze ci rozumieli swój los, który musiał się
spełnić, w chwili gdy armia niemiecka poważnymi siłami przekroczy granicę.
Wiedzieli, że opór ich może zatrzymać, nieprzyjaciela tylko przez kilka godzin
najwyżej, a może nawet minut. Jasnym było dla nich, że potem przewaga sił
nieprzyjacielskich ich zmiażdży.
Tych 10 nie myślało jednak o odwrocie. Nie przyszło im do
głowy wsiąść na stojące w pogotowiu na tyłach zagrody rowery. Zostali w
zagrodzie trwając w pogotowiu.
A gdy o mglistym świcie dnia 1 września 1939 r. świsnęła
od strony niemieckiej pierwsza kula, złożyli się ze swych karabinów,
odpowiadając strzałem na strzał.
Monotonnie terkotał karabin maszynowy i każdy pełnił swą
służbę tak, jak na mustrze w koszarach.
Ani jeden z nich nie opuścił żywy zagrody na granicy,
powierzonej ich straży.
Takim był żołnierz polski, wytrwały i rozjuszony, a
jednocześnie skromny i niewymagający pod względem zaopatrzenia, gdziekolwiek
spotykaliśmy go, choćby w najmniejszej jednostce, o ile ta zachowała swą
spójnię wewnętrzną. Czy to były grupy rozbitków, które w rozległych lasach i
błotach trzymały się jeszcze całymi dniami bez żywności i uzupełnienia
amunicji, odcięte od swoich pułków, bez jednolitego dowództwa, które
przyprawiały nas często o ciężkie straty, napadały na kolumny zaopatrzeniowe i
jeszcze długo niepokoiły obszar leżący za naszym frontem. Czy to były oddziały
kawalerii polskiej, przebijające się często z odwagą szaleńczą po otoczeniu,
czy to byli prości piechurzy, którzy okopawszy się przed jakąś wsią, bronili
stanowiska, aż każdy z kolei rażony kulą w swym wnęku strzeleckim kończył walkę
wraz z życiem.
Niezapomniany będzie dla mnie obraz takich okopów.
Poprzez bastion z ciężkimi karabinami maszynowymi wysunięte w szachownicę rowy
strzeleckie, głębokie na człowieka i w każdym z nich, jak we własnoręcznie
wykopanym grobie, opadła ku ziemi postać strzelca o woskowym obliczu,
skrwawionym mundurze i dłoniach, które częstokroć jeszcze po śmierci nie
wypuściły karabinu...".
Powyższy zacytowany fragment pochodzi z książki pt: "Kampania wrześniowa w oświetleniu
niemieckim", opracował płk Alojzy Horak, wydawnictwo "Polonia
Militaris", Warszawa 2005, s. 5-6.
Autor: Tomek
Kontakt:
ziemialubawska@protonmail.com
Wszelkie prawa zastrzeżone!
Jeśli chcesz skorzystać z moich materiałów najpierw zapytaj mnie o zgodę ;)